Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-9
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-9

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
A teraz, moi drodzy, powracamy na naszą redę. Stoimy tu już grubo ponad miesiąc, aż pewnego dnia wieczorem dostajemy z Harbour Master wiadomość, że następnego ranka wchodzimy do portu! No, nareszcie. A zatem czym prędzej bierzemy się za odpowiednie przygotowania do jutrzejszych manewrów i zacumowania przy nabrzeżu. Przede wszystkim więc, do zabezpieczania. Tak, moi drodzy, do zabezpieczania wszystkiego co się tylko da – i to solidnie. Bo wyobraźcie sobie, że z uwagi na niezwykle dużą skalę złodziejstwa w tym porcie, przed którą zresztą nawet nasza Agencja nas ostrzegała, zmuszeni byliśmy… zaspawać wszystkie drzwi wejściowe do naszych pokładowych magazynków. Tak, zaspawaliśmy je, bowiem zwyczajne zamki czy kłódki to było zdecydowanie za mało, w żadnym razie stuprocentowej pewności bezpieczeństwa naszych zapasów dać nie mogły. Wszak to jasne, że taką kłódkę czy zamek w drzwiach wyważyć nietrudno, a jak historia uczyła, takich przypadków było tu zawsze „na pęczki”, a przecież nie byliśmy w stanie nieustannie przez tak długi czas postoju w porcie przez okrągłą dobę wszystkiego wokoło siebie pilnować. Tak więc zrobić to trzeba było, i tyle.
I tak właśnie postąpiono. Zaspawano drzwi magazynków gdzie się tylko dało i od razu poczuliśmy się w tym względzie bezpieczniej. Trudno było bowiem przypuszczać, żeby tutejsi złodzieje mieli zawsze na podorędziu acetylenowo-tlenowy palnik, który by im ewentualne dostanie się do środka jakiegokolwiek pomieszczenia umożliwił, a gdyby nawet – co jest raczej kosmicznym absurdem – to przecież byłoby coś takiego natychmiast zauważalne, to jasne. Poza tym oczywiście pochowaliśmy do niektórych kabin i magazynków znajdujących się w samej nadbudówce wszelkie luźne sprzęty znajdujące się „w zasięgu ręki”, a mogące stać się potencjalnym łupem złodziejaszków – czyli wszystkie koła ratunkowe, pławki, pożarowe węże, gaśnice, itp., itd. Wiadomo – strzeżonego Pan Bóg strzeże.
No i co..? – zapytacie – Opłaciło się to? Oczywiście, że tak – odpowiem zgodnie z prawdą – albowiem przez cały nasz postój w tym porcie nic wartościowego ze statkowego wyposażenia nam nie zginęło. Ot, bo go po prostu w większości na swoich zwyczajowych pozycjach nie było, więc wyparować nie mogły, natomiast wszelkie pokładowe magazynki również pozostały nietknięte. Chociaż, niestety, prób dostania się do nich do środka było naprawdę bez liku.
No tak, nasza statkowa własność nie doczekała się na szczęście żadnej dematerializacji, czego jednakże nie można już powiedzieć o naszym ładunku, niestety. Bo w tym względzie było tu iście rekordowo, prawdziwa katastrofa. Wystarczy rzec, iż w ogólnym rozrachunku – czyli wtedy, kiedy już po zakończeniu rozładunku statku podsumowano wszystkie tallysheety – okazało się, że brakuje około… 400 ton mąki..! Aż 400 ton! Wierzcie mi, że w wypadku ładunku workowanego jest to liczba wręcz astronomiczna – to się praktycznie rzecz biorąc nigdy i nigdzie nie zdarza! Wszak było tego (czyli „nie było”, bo przecież znikło) około osiem tysięcy worków! Dla lepszego wyobrażenia podam, że jest to jakieś… około sto dużych ciężarówek! No cóż, ale w Conakry się jednak zdarzyło, i już. A dlaczego..?
O, to bardzo długa historia, moi drodzy. Długa, jednakże mimo tego naprawdę poznać ją warto. Otóż, jak wszyscy dobrze wiecie, owa mąka była przecież żywnościową pomocą humanitarną, ONZ-towskim darem dla Gwinei. I już choćby z tego względu moglibyście się spodziewać, że skoro nie ma jakiegoś mocno zainteresowanego ochroną tegoż ładunku jego prywatnego właściciela, to kontrola prawidłowości wyładunku nie będzie nazbyt ścisła, nieprawdaż? Przyjeżdża bowiem do nich jakiś dar, jego przyjęciem zajmują się instytucje państwowe a nie prywatne, więc jasnym jak słońce jest, że - tak w istocie - to niezbyt wiele osób będzie zainteresowanych jego ochroną. Ot, czyżbyśmy owej lekcji już w naszej historii przez nieomal pół wieku nie przerabiali, ażeby mieć jeszcze co do tego jakieś wątpliwości? A już zwłaszcza pamiętać należy, gdzie aktualnie jesteśmy – w Gwinei przecież. Tam, gdzie bieda, głód, rozpasana do granic możliwości korupcja oraz, praktycznie rzecz biorąc, nieformalne bezprawie.
Czy zatem można się dziwić aż tak wielkim niedoborom, zważywszy na opisane powyżej okoliczności? Sądzę, że nie, prawda? No tak, ale zapytacie zapewne o to, co robiła w tym czasie załoga statku, która przecież w pierwszym rzędzie jest ZOBOWIĄZANA do dbałości o bezpieczeństwo wszelkich przewożonych towarów, jak i również podczas samego ich wyładunku? Dlaczego w ogóle pozwalano na takie rozkradanie przywiezionej tu mąki, czy naprawdę nie dało się jej jakoś uchronić, skoro – było nie było – jest to przecież jednym z podstawowych obowiązków statku? Odpowiadam więc; moi drodzy, byliśmy wówczas naprawdę absolutnie bezsilni. Bezsilni „do potęgi”. Mogliśmy jedynie stwarzać pozory, że się na poważnie tym wszystkim przejmujemy, zapobiegać co najwyżej próbom kradzieży naprawdę malutkich ilości mąki, dokonywanych przez samych stevedorów, natomiast przy okazji większych kombinacji nasze szanse na skuteczne przeciwdziałanie, a już tym bardziej na jakiekolwiek ukrócenie tegoż procederu, wynosiły „okrąglutkie zero”.
Dlaczego? – zapytacie. Odpowiem więc również pytaniem; a co mógł w ogóle skutecznego zrobić Oficer Służbowy albo Wachtowy Marynarz, widząc notoryczne i wprost „na wydrę” czynione kradzieże, a dokonywane w biały dzień przez… Policję, Wojsko lub funkcjonariuszy Port Security? No co, skoro codziennie (niezmiennie przez cały czas naszego wyładunku!) przyjeżdżali oni pod burtę naszego statku swoimi służbowymi samochodami (sic!) – dosłownie „jak po swoje” – pakując do owych aut jednorazowo po kilkanaście do kilkudziesięciu worków mąki?! Myślicie, że komukolwiek z nas mogłoby choć przez chwilę wpaść do głowy, aby się z nimi szarpać i tym kradzieżom przeciwstawiać? Po co zresztą, jeśli i tak na czas owego postoju pewien zakres odpowiedzialności za ładunek został z nas zdjęty?
W jaki sposób i dlaczego..? Otóż, zaraz po zacumowaniu otrzymaliśmy od naszego Agenta oficjalne ostrzeżenie o dziejącym się tu nagminnie, a opisanym powyżej procederze, wraz z dobrą radą, ażeby… w żadnym wypadku NIE WTRĄCAĆ SIĘ w te sprawy, bowiem cokolwiek byśmy w tej materii nie próbowali zrobić, to i tak już z góry skazani będziemy na niepowodzenie. Ba, na niebezpieczeństwo też – i to bardzo poważne! Tak, to nie żarty, albowiem dosłownie zaledwie kilka dni przed naszym tu zacumowaniem, na sąsiedniej do naszej kei, doszło do nieszczęśliwego wypadku, a właściwie… do zabójstwa (!) Kapitana jednego ze statków, który przywiózł do Conakry ładunek ryżu. Podczas jego wyładunku dochodziło tu notorycznie do takich właśnie kradzieży, jakie powyżej opisywałem. Ów Kapitan jednakże, nie mogąc się z taką sytuacją pogodzić, nieustannie na pokładzie swojego statku interweniował, awanturując się o każdy woreczek ryżu, próbując udaremnić jego rozkradanie. To się oczywiście nie spodobało tutejszym mundurowym, których zresztą w pierwszym rzędzie tenże Kapitan próbował ścigać, aż w końcu doszło do sytuacji, kiedy to podczas tajemniczo wyglądającego „sztucznego tłoku” przy trapie, ktoś go najpierw zdrowo przyparł do szotu, a potem… śmiertelnie dźgnął nożem!!! Ot, bardzo nieszczęśliwy wypadek, nieprawdaż? Tak, wypadek, bo przecież późniejsza oficjalna wersja tutejszych władz tak właśnie brzmiała.
Jak zatem mógł zareagować na takie wiadomości Kapitan naszego statku, słysząc od Agenta podobne ostrzeżenie? No oczywiście, że potraktował je jak najbardziej poważnie i żadnego kozaka nikomu z nas zgrywać po prostu nie zezwolił. Dostaliśmy więc od niego oficjalne polecenie, aby – owszem, dbać o nasz ładunek w jak najbardziej osiągalnym (lecz bezpiecznym!) stopniu – ale absolutnie nie angażować się w jakiekolwiek szarpaniny ze złodziejami! Próbować udaremniać kradzieże, ale jedynie wtedy, kiedy nie niesie to z sobą żadnego zagrożenia, natomiast w przypadku jakichkolwiek, najmniejszych nawet wątpliwości zdecydowanie spuszczać z tonu. A już tym bardziej nie próbować żadnej walki z tutejszymi mundurowymi! Absolutnie nie, i tyle…
No cóż, a zatem słowo się rzekło. Rozpoczął się wyładunek naszej mąki, a wraz z nim rzecz jasna opisywany dotychczas proceder jej rozkradania. O bezczelności tutejszych służb mundurowych już napisałem – przypomnę tylko, że ich „technika” kradzieży była najprostszą z możliwych. Przed nikim się kryć nie musieli, podjeżdżali więc sobie swoimi samochodzikami pod burtę statku, zabierali „należny im haracz” w postaci określonej ilości worków dziennie (które nota bene tutejsi Foremani i stevedorzy sami im na swoich własnych barkach znosili), a potem zupełnie najspokojniej w świecie, kiedy już dzień pracy dobiegał końca, ze swoimi łupami odjeżdżali. Proste..?
W międzyczasie natomiast – co było wprost astronomiczną obłudą i ironią losu w rzeczonych okolicznościach – zajmowali się… pilnowaniem statku i zabezpieczaniem jego bezpieczeństwa podczas wyładunku, tak, ażeby owej mąki nie rozkradali portowi robotnicy! A nierzadko… wymierzali tym przyłapanym na gorącym uczynku kary chłosty!
Tak, tak – moi drodzy – wyobraźcie sobie, że przyłapani na wynoszeniu z naszego statku kradzionej mąki stevedorzy byli karani przez Policję lub Wojsko… batami! Była to naprawdę regularna chłosta, wymierzana zresztą od razu na kei, kilkanaście kroków od nas, mieliśmy więc nieomalże codzienną okazję przyglądać się takowym, pachnącym jeszcze średniowieczem praktykom, obserwując zresztą te czynności ze wszelkimi detalami. Zgroza.
Tak jest, kochani, prawdziwa zgroza, bowiem wielu z tak potraktowanych robotników dość często nie było w stanie podnieść się później z ziemi o własnych siłach! I pomyśleć tylko, za co. Na przykład, za próbę wyniesienia z ładowni, niewielkiej zresztą ilości mąki… jedynie w swoich własnych kieszeniach! Tak, były i takie przypadki. Owszem, większość z tych chłostanych doświadczało tej kary za próbę wyniesienia znacznie większej ilości tegoż towaru, na przykład całego worka, jednakże były i takie wypadki, gdy regularne i ciężkie baty dostawały się komuś, kto niósł z sobą zaledwie mały, zrobiony z chusteczki tobołeczek, albo wynosił tę mąkę w małych foliowych woreczkach wtykanych… w swoje własne buty! Wiele z takich właśnie przypadków na własne oczy widziałem, dobrze więc wiem o czym piszę, nie miejcie mi jednakowoż za złe tego, iż w takich razach jedynie się tym chłostom przyglądałem, zupełnie na takowe sprawy nie reagując! Nie tylko zresztą w myśl zasady „nie nasz cyrk, nie nasze pchły”, więc nic nam do tego, ale i również z powodu zwykłego strachu przed poważnymi konsekwencjami związanymi z ewentualnym podpadnięciem któremuś z mundurowych. Tak, to niestety prawda, bowiem z nimi absolutnie żadnych żartów nie było. Chcecie dowodów..?
Proszę bardzo. Informacje o poważnych kłopotach członków załóg innych statków stojących w tym porcie, a związanych właśnie z ich interwencjami podczas takich chłost, docierały do nas nader często, zatem nikt z nas ani myślał wtrącać się w ich sprawy i nerwy starał się trzymać na wodzy. Nawet wówczas, gdy w istocie było o to bardzo trudno, na przykład gdy aż trzęsło człekiem z oburzenia i gniewu na widok katowanego do krwi młodego chłopaka przez dwóch Policjantów, którzy dopiero co, dosłownie chwilkę wcześniej… pakowali do swego samochodu kilka worków przyniesionej im przez Foremana mąki. No cóż, „nasza chata z kraja”, prawda? Bo przecież nic zrobić nie można było…
Ale, jednak najgorszym ze wszystkich był fakt, że na owych chłostach się… nie kończyło! Tak, moi drodzy, trzymajcie się teraz dobrze swoich foteli i uważajcie, aby także i kapcie z wrażenia wam nie pospadały, czytając to co poniżej w kilku kolejnych akapitach napiszę. Otóż, stosunkowo często zdarzało się również i tak, że pilnujący statku funkcjonariusze Policji, Security lub Wojska do uciekających przed nimi złodziejaszków… po prostu strzelali! A działo się tak głównie wtedy, gdy rozpoczynali oni pościg za kimś, kto podkradzioną przez siebie mąkę próbował przemycać nie poprzez portowe nabrzeże, ale od strony wody..! Wyrzucał bowiem jakiś złodziej worek mąki poza burtę statku, na którym akurat w ładowni pracował, potem wyskakiwał z pokładu do wody i odpływał czym prędzej jak najdalej od kei, holując z sobą ów woreczek po powierzchni… chowając jednocześnie za nim swą głowę!
Dlaczego? A dlatego, że z brzegu częstokroć do takich właśnie złodziejaszków strzelano! Tak, dokładnie tak – nie zawsze się to wprawdzie zdarzało , ale były niestety i takie przypadki, że któryś z uzbrojonych mundurowych, zamiast się wysilać i organizować za takim pływakiem jakiś rozsądny, prowadzony drogą lądową w porcie pościg, to po prostu wolał do niego strzelać ze swego karabinu jak do kaczki, bo mu akurat tak było szybciej i wygodniej, ot co.
Pomyślcie więc, jak w takich okolicznościach mógł w ogóle ktokolwiek z nas wtrącać się w ich sprawy..? Zwłaszcza że – uwaga! – już trzeciego lub czwartego dnia naszego pobytu w porcie, taki właśnie ostrzał jednego z żołnierzy skończył się jego… pełnym sukcesem!!!! Trafił on bowiem jednego z takich holujących poprzez powierzchnię wody portowego basenu swój worek mąki złodziejaszków prosto w pierś, w następstwie czego poniósł on śmierć na miejscu! Działo się to wprawdzie nie na naszym statku, ale na sąsiednim, stojącym za naszą rufą, jednakże było to zaledwie kilkadziesiąt metrów ode mnie oraz dwóch moich będących w tym czasie ze mną kolegów z załogi.
Tak więc, stojąc akurat przy naszej burcie i opierając się o reling, mieliśmy wręcz niepowtarzalną okazję w pełni i „bez zakłóceń” cały ów „spektakl” dokładnie obejrzeć, jak w teatrze lub w kinie..! O mój Boże, wierzcie mi, że wrażenie to zrobiło na nas wprost piorunujące! A ja miałem wtedy sposobność PO RAZ PIERWSZY W MOIM ŻYCIU ZOBACZYĆ NA WŁASNE OCZY ZABIJANEGO WŁAŚNIE CZŁOWIEKA!!! (Zdarzyło mi się co prawda być kiedyś świadkiem śmierci jednego z robotników w libańskim Tripoli, jednakże był to wypadek przy pracy, nie zaś autentyczne zabójstwo!) Szok, moi drodzy, prawdziwy szok. I co najgorsze – uwaga!!! – NIE BYŁ TO NIESTETY JEDYNY TAKI PRZYPADEK W TYM PORCIE! Były jeszcze dwa inne „świeżo” zastrzelone trupy, których akurat w momencie rozstawania się z tym światem mieliśmy możność obserwować (!), ale o tym napiszę nieco później, gdyż nastąpiło to w zupełnie innych okolicznościach niźli powyższy przypadek, poruszę zatem ten temat wtedy, kiedy już do owego epizodu dojdziemy.
Ufff, a teraz… błagam – ochłońmy wpierw nieco, zanim przejdziemy do dalszych wątków, bowiem na tamto wspomnienie, pisząc aktualnie te słowa, oblały mnie dosłownie „siódme poty”. Zgoda? Wszak przyznacie chyba sami, że takowe obrazy w naszym współczesnym świecie raczej do codzienności nie należą, nieprawdaż? Zatem, w celu odreagowania tego niemiłego wrażenia, które zapewne pozostało nam po powyżej opisanym incydencie, przez najbliższe kilka minut zajmę się… naświetlaniem „technik” kradzieży naszej mąki, stosowanych przez tutejszych robotników pracujących w ładowniach naszego statku. Bo przecież o „hurcie” dokonywanym przez panów mundurowych już pisałem, jednakże o „detalu” portowych stevedorów jeszcze nie, zatem…
Ci odważniejsi, gotowi podjąć ryzyko wysokiej kary w przypadku swojej wpadki, decydowali się – jak już wspominałem – na próby kradzieży całych worków, najczęściej wyrzucając je w chwili nieuwagi Foremana poza burtę, a potem wyskakiwali z naszego pokładu do wody, ażeby je jakoś doholowywać do brzegu. Taka metoda wymagała jednak współpracy kilku – no, co najmniej dwóch – zmówionych z sobą uprzednio złodziejaszków, bo przecież indywidualista raczej zbyt wielkich szans na powodzenie takiego planu nie miał. Nie tylko zresztą z powodu opisanej powyżej możliwości „nadziania się” na ostrzał jakiegoś gorzej trzymającego nerwy na wodzy strażnika, ale i również z tej prozaicznej przyczyny, że przecież w chwili powodzenia jego przedsięwzięcia, czyli dotarcia z tym workiem do jakiegoś brzegu, musiał tam na niego ktoś oczekiwać – wszak taki worek ważył aż 50 kilogramów, toteż bez jakiegoś załatwionego wcześniej transportu taki ktoś w ogóle nie miał tu czego szukać. Wielokrotnie udawało się nam podpatrywać takie właśnie „operacje holownicze”, wiemy więc, że z reguły było tak, że ktoś na takiego pływaka na brzegu czekał, by potem na jakimś wózeczku, rowerze lub mopedzie zdobyty właśnie wór mąki czym prędzej poza teren portu wywieźć.
Co ciekawe, widzieli to również i żołnierze, i policjanci (bo niby dlaczego nie mieliby tego widzieć?), ale wtedy zazwyczaj… już nie reagowali. Ot, wyglądało to więc co nieco na jakąś cichą niepisaną umowę – że jeśli już komuś udało się ze swym zdobycznym workiem wydostać poza „zasięg rażenia” odpowiedniego strażnika, to takowy grzech był mu już odpuszczany. No cóż, brzmi to raczej niezbyt wiarygodnie, a i nawet nieco szokująco, ale przecież tak właśnie było – sam to na własne oczy widziałem! Jak to więc oceniać – jednemu udawało się przedrzeć ze swym łupem do brzegu, inny zaś stanowił nagle „tarczę strzelecką”, w dodatku przypłacając swoją próbę kradzieży własnym życiem? Przyznam, że było to wówczas dla nas wprost niepojęte – raz Wojsko strzelało, raz nie… Czyżby więc główną rolę w całej tej historii odgrywał jakiś czynnik, na który początkowo nikt z nas nawet najmniejszej uwagi nie zwracał..? Na przykład… lenistwo strażników..? Czy też raczej… trybalizm..?
I otóż to, moi drodzy, podstawowym motorem poczynań tychże uzbrojonych mundurowych był właśnie ów, królujący zresztą w Afryce aż po dziś dzień trybalizm – czyli, na wybryki osób pochodzących z tego samego lub zaprzyjaźnionego plemienia z reguły przymykało się oko, natomiast swoim wrogom w każdy możliwie dostępny sposób robiło się „pod górkę”. Ze strzelaniem do takich delikwentów włącznie! I to jest właśnie główne wyjaśnienie tych przedziwnych, obserwowanych przez nas początkowo z wielkim zdumieniem praktyk.
I oczywiście, dotyczyło to nie tylko tychże wspomnianych „odważniejszych”, którzy decydowali się (czy też raczej; „było im to… dozwolone”?) na porywanie całych worków i późniejsze taszczenie ich drogą wodną lub bezpośrednio po kei do miejsca ukrycia, ale i także całej rzeszy tych biednych drobnych „detalistów”, upychających kradzioną przez siebie mąkę luzem po kieszeniach, wewnątrz butów, skarpetek, zawijanych szmatek, itp., itd. A zatem, o owych „technikach” ciąg dalszy…
Praktycznie rzecz biorąc, co zresztą podeprzeć można było całym szeregiem obserwacji, chyba nie było wśród portowych stevedorów takiej osoby, która by nie próbowała swojego szczęścia w wynoszeniu kradzionej przezeń mąki z naszego statku! (Wielkie nieba, ależ to brzmi, nieprawdaż?) Robili to więc wszyscy, jednakże największe szanse powodzenia mieli zawsze ci, którzy trafiali na takich kontrolerów na kei lub przy trapie (bo przecież nie tylko mundurowi strzegli tu porządku, ale i kilku cywilnych Watchmanów), którzy byli im akurat przychylni. Wiadomo więc, że chodzi tu głównie o plemiennych „swojaków”. Ale musieli oni jednak jakoś zadbać o to (o pozory..?), aby nie wynosić niczego „na wydrę”, w bezczelny sposób obnosząc się z jakąś kradzioną mąką na wierzchu, toteż dlatego właśnie stosowano owe wspomniane już „techniki” kamuflażu – ot, chyba w myśl zasady; „czego nie widzę, udaję, że nie istnieje, i tyle”. (Ów cytacik rzecz jasna odnosi się do kontrolujących tych ludzi strażników)
I tak; walającą się po całych ładowniach luźną mąkę – pochodzącą z celowo porozrywanych worków – pragnący ją wynieść ze statku robotnicy upychali gdzie się tylko dało. Po kieszeniach, w zawiązanych na supełki na swych końcach rękawach koszul i nogawkach spodni, w zawiniątkach porobionych z małych szmatek i chustek, w butach, w majtkach (!) – no, po prostu wszędzie tam w swoim własnym odzieniu, w którym tylko istniała jakakolwiek szansa na skuteczne skrycie przed wzrokiem strażników tego swojego „mącznego detalu”. Do tego dochodził jeszcze cały szereg innych pomysłów, na przykład stosowanie jakichś pojemniczków, takich jak puste butelki, puszki po coca-coli, pudełeczka, itp., ale i również tak iście szatańskie i wprost niewiarygodne rozwiązania, jak na przykład małe foliowe woreczki przenoszone… w ustach danego delikwenta, albo – uwaga!!!! – upchane pod pachami wypełnione mąką… stare prezerwatywy! Cóż, zapewne was to nieco szokuje, czyż nie?
No tak, ale pamiętajmy wciąż o tym, że mamy do czynienia ze społecznością, która nawet dla tak drobnej ilości życiodajnego materiału gotowa była zrobić dosłownie wszystko. Dlaczego..? Z biedy, moi kochani, z biedy i panoszącego się w tym rejonie świata głodu. Bo jak się nie wykorzysta tak wspaniałej okazji do podreperowania swej domowej spiżarki, jaką właśnie dawała bezpośrednia praca przy wyładunku w porcie jakiejś mąki, ryżu, cukru lub czegokolwiek innego pochodzącego z żywnościowych darów napływających doń z bogatszego świata, to owych artykułów po prostu nie będzie się w swoim domu miało w ogóle! I tyle. Wszak, nie tylko że ich po prostu na miejscowym rynku z reguły nie ma, ale i również dlatego, że zarobki tych ludzi na takowy luksus nie pozwalały! Cóż, smutne to, bardzo smutne, ale prawdziwe…

Koniec odcinka dziewiątego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020