Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Aruba - Oranjestad-1
Zwiń mapę
2019
02
sty

Aruba - Oranjestad-1

 
Aruba
Aruba, Oranjestad
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8980 km
 
ORANJESTAD - Aruba - Grudzień 1991

Czy pozwolicie, abym – zanim jeszcze przejdę do rzeczy – napisał kilka zdań wstępu dotyczących tej wyspy, abyście wszyscy zorientowali się, dokąd to w ogóle was teraz przywiozłem..? Jeśli tak, to zaczynam – wszak zawsze warto „liznąć” trochę historii miejsca, w którym aktualnie się jest, prawda..?
Otóż, Arubę oraz kilka leżących w pobliżu innych wysp i wysepek odkryli Hiszpanie już w roku 1499, ale tereny te zasiedlone zostały dopiero w 1634 roku i to nie przez ich pierwszych odkrywców, ale już przez Holendrów, którzy w tym czasie swą morską potęgę budowali, wykorzystując ją do zdobywania dla siebie coraz to nowych terytoriów i kolonii. Również i na Morzu Karaibskim, gdzie dużo później – bo w roku 1828 - utworzyli oni tzw. „Zachodnie Indie Holenderskie”, w których skład oprócz samej Aruby weszły także wyspy Curacao, Bonaire, Kleine Bonaire oraz kilkanaście innych, tworzących archipelagi znane obecnie w świecie jako Holenderskie Antyle.
Sama Aruba natomiast stała się niebawem w tym „towarzystwie” chlubnym wyjątkiem, wywalczając sobie dość sporą autonomię, w roku 1986 tworząc nawet swoje własne państwo, choć co do jego suwerenności stwierdzić by można, iż jest to sprawa mocno dyskusyjna, jako że silna zależność od niegdysiejszej Metropolii, Holandii, jest tu nadal wyraźnie widoczna. Krótko mówiąc, oficjalnie jest to kraj niezależny – oczywiście o nazwie Aruba – jednakże stan faktyczny jest taki, iż jest to po prostu „Niezależny Kraj w Składzie Królestwa Holandii”. No cóż, niezły potworek językowy, czyż nie..?
Aruba jest wyspą niezbyt dużą, o powierzchni całkowitej zaledwie ok. 180km kwadratowych (czyli, tak dla porównania, jest to nieomal tyle samo co powierzchnia Bydgoszczy), liczy sobie stałych mieszkańców niewiele ponad 100 tysięcy, z których prawie połowa żyje w jej stolicy, właśnie w Oranjestad. Czyli w Pomarańczowym Mieście. Niezła nazwa, no nie..?
Język holenderski jest tu oczywiście językiem urzędowym, choć potomków niegdysiejszych osadników z tego kraju pozostało już tu niezbyt wielu, obecnie bowiem większość tutejszej populacji stanowią Kreole ze szczepów Papiamentos, używających zresztą na co dzień swojego własnego języka, o tej samej rzecz jasna nazwie. Tyle tytułem wstępu, zaczynamy…
Po wylądowaniu kołujemy jeszcze kilka minut po płycie lotniska, samolot podjeżdża w pobliże niewielkiego budyneczku (przypominającego raczej jakiś prowincjonalny dworzec kolejowy, aniżeli lotniczy terminal), chwilkę później nieruchomieje, drzwi się otwierają i… ufff, zatkało mnie! No, dosłownie w pierwszej chwili mnie zatkało, jak bym zapomniał jak się oddycha! Do wnętrza samolotu wpadło bowiem natychmiast wręcz rozpalone powietrze – żar jak, nie przymierzając, na afrykańskiej pustyni! – który od razu spowodował dobrze wyczuwalny ciężar w płucach i znacznie przyspieszone bicie serca, i to bynajmniej wcale nie z radości z pojawienia się w Południowej Ameryce, ale z powodu właśnie tejże cholernej spiekoty!
Ufff, przyznam szczerze, iż się tego nie spodziewałem – wszak to nie Sahara, ale Karaiby w Grudniu. A tu w tym okresie, w szczególności zaś na będących pod dużym wpływem rześkiego morskiego powietrza niewielkich wysepkach, rzadko kiedy jest aż tak gorąco. Ba, tutaj nawet i o letniej porze klimat bywa całkiem znośny, a wiejący wiaterek dość przyjemnie potrafi powietrze ochładzać, a tu proszę – mamy już drugą połowę Grudnia, a jest z całą pewnością dużo powyżej 30 stopni Celsjusza! Uuuufff…
A przypominam, że ja jeszcze niedawno – ot, zaledwie kilkanaście godzin temu – zmagałem się z około dwudziestostopniowym mrozem! Jak by więc na to nie patrzeć, to uznać należy, iż mój organizm został nagle wystawiony na niezwykle ciężką próbę – na konieczność nieomal natychmiastowej aklimatyzacji przy gwałtownej zmianie klimatu z różnicą temperatur… przekraczającą 60 stopni! Koszmar – mówię wam, prawdziwy koszmar! Kto tego sam na własnej skórze (czyli sercu i płucach, o „lasującym się” mózgowiu już nawet nie wspominając) jeszcze w swym życiu nie doświadczył, to przenigdy nie zrozumie, co to tak naprawdę znaczy. A już zwłaszcza w chwili aż tak wielkiego zmęczenia i niedospania. Cóż, serducho tak się wtedy szamocze, jak by sobie chciało z piersi po prostu wyrwać się na spacerek. Ufff, ufff, ufff…
Wysiadamy wprost na płytę lotniska i kierujemy się piechotką (a jakże, wszak żadnego kołowego transportu dla pasażerów tutaj nie przewidziano) w stronę tego niewielkiego budyneczku, pełniącego rolę terminalu międzynarodowego portu lotniczego. Dochodzimy doń, drzwi się przed nami otwierają, wchodzimy do środka i… Co..? Sądzicie może, iż spotkała nas wielka ulga z racji pracującej w tym wnętrzu jakiejś klimatyzacji..? Że można się było od razu jakoś ochłodzić..?
Ależ, moi drodzy, co za bzdury wam się marzą..?! W głównym holu tego dworca był taki zaduch, że ponownie płuca dostawały „solidnego kopa”, a serce podskakiwało jak zwariowane z powodu panującego w tym pomieszczeniu gorąca! Toż tu było jeszcze gorzej niż na zewnątrz, gdzie pomimo czterdziestostopniowego upału chociaż jakiś wiaterek od czasu do czasu człeka owiewał, tutaj zaś nagrzane wręcz do granic możliwości powietrze wcale się nie poruszało – wisiała więc tu swego rodzaju gęsta, skwarna i okropnie lepka gazowa zawiesina, której mimo najszczerszych chęci nijak karaibskim nadmorskim powietrzem nazwać by się nie dało, a w której natychmiast na całe ciało wstępowały przysłowiowe „siódme poty”, a język i wargi wprost w okamgnieniu wysychały na wiór.
„Jasna du*a, co to jest za pierd*lone miejsce..?! – znowu sobie w elegancki sposób pomyślałem – Dokąd ja do cholery przyfrunąłem? Do piekła..?!” Przyznam szczerze, iż moje wcześniejsze wyobrażenia o stolicy Aruby były całkiem inne. Ot, myślałem sobie po prostu, że tutaj – czyli, było nie było w byłej zamorskiej prowincji bogatej Holandii – będzie całkiem wygodnie, że to miasto żyje po europejsku i taki właśnie poziom będzie sobą reprezentować, gdy tymczasem spotykam tu nagle aż tak wiele cywilizacyjnych niedociągnięć, że aż wierzyć w niektóre rzeczy się nie chciało!
Pozwólcie zatem, że niektóre z takich „kwiatków” wam pokrótce opiszę, bo moim zdaniem naprawdę poznać je warto. O panującej w tym miejscu strasznej duchocie już wspomniałem, o braku klimatyzacji i spowodowanej tym faktem przeogromnej gorączce wewnątrz budynku także – choć szczerze mówiąc nie wiem, czy było to wynikiem jakiejś awarii, czy też w ogóle takiego luksusu tam nie posiadano – dlatego też w tej materii już możecie poczuć się doinformowani, ale jednak również i w innych sprawach było tu wręcz rewelacyjnie (to oczywiście ironia). Czyli zupełnie nie tak, jak powinno się dziać w miejscach dbających o cywilizacyjne podejście do podróżującego drogą powietrzną pasażera. Już o względach bezpieczeństwa nawet nie wspominając, bo akurat w tej kwestii było tu wręcz… rewolucyjnie! A tak!
Bo oto przylatuje do Oranjestad z Holandii duży rejsowy samolot przywożący na swym pokładzie reprezentujących mnóstwo różnorakich nacji pasażerów, którzy wychodzą wprost na płytę lotniska i zmuszeni są do około 400-500 metrowego (tak!) spaceru w ogromnym upale do budynku portu, jako że żaden stosowany zwyczajowo w takich miejscach środek lokomocji (rzecz jasna chodzi tu głównie o autobus) nie jest tutaj wcale dostępny. Ot, w ogóle nie ma tu czegoś takiego i już! Zatem, drogi Globtrotterze, radź sobie sam! Nawet jeśli jesteś po ponad dwunastogodzinnej powietrznej podróży, nieważne – „maszeruj albo giń”, w myśl słynnego hasła francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
Toteż maszerowaliśmy. Wchodzimy do głównego holu, w którym – już wiecie, że jest piekielny zaduch i gorąco – ale także… nie ma absolutnie nikogo z jakichś miejscowych władz, kogokolwiek, kto by chociaż nasze paszporty chciał zobaczyć! Ależ! Nikoguśko w stosownym mundurku tutaj nie ma. Za to „zaczepiaczy” istne zatrzęsienie, czyli tłum nachalnych taksówkarzy co i rusz łapiących swych potencjalnych klientów za rękawy i oferujących podwiezienie do centrum miasta. Poza tym tutaj to i nawet żadnej osobistej kontroli nie było! Nic. Dosłownie tak, jakby się przyjechało na kolejowy dworzec w tym samym kraju.
Wyobraźcie więc to sobie sami – pojawia się tu nieomal 200-osobowy wielojęzyczny tłum, a jakiejkolwiek kontroli nie ma. Można więc sobie było od razu wyjść na zewnątrz lotniczego dworca, wsiąść do taksówki lub autobusu i po prostu dokądkolwiek sobie stąd odjechać, dokąd tylko się chciało. Tylko proszę, nie zrozumcie mnie źle, ja wcale tego nie krytykuję – przeciwnie, bowiem akurat to ogromnie mi się podobało! – ja jedynie wyrażam moje zdziwienie faktem, że mogło jeszcze gdzieś istnieć takie miejsce na świecie (w tamtych czasach rzecz jasna, bo o obecnych to już nawet wspominać nie trzeba, kiedy to pasażerom nigdzie już niczego nie wolno i są poddawani licznym kontrolom, gdzie tylko się da), w którym miejscowe władze pozwalały na całkowicie swobodny ruch osobowy, żadnych przybyszów nawet widzieć nie chcąc! Zważywszy więc na wszechogarniający nasz glob pęd do kontrolowania wszystkiego i wszystkich dookoła przez dzierżące władzę „odpowiednie czynniki”, musiało to bez wątpienia budzić zdumienie. I tak oczywiście było, bez dwóch zdań. No, przynajmniej ja byłem tym bardzo mocno zaskoczony.
Ale… nie tylko tym, moi drodzy. Bo oto po chwili okazuje się, że z naszymi bagażami jest bardzo podobnie. Także żadnej ich kontroli nie było, z tym że jeszcze dodatkowo zadziwił mnie fakt, iż wszelkie nasze (czyli pasażerów tego samolotu) torby, walizy, paczki, pakuneczki, tobołki, plecaki, itd., itp., podwieziono na specjalnych wagonikach bezpośrednio z bagażowego luku samolotu pod główne wejście do holu, skąd każdy mógł sobie swoją własność odebrać – ot, podejść do wagonika, zabrać z niego swą walizę i od razu, już przez nikogo z personelu nie będąc niepokojonym, w swoją stronę się oddalić. Tylko że…
No właśnie… Tylko że z początku to wcale nie było takie łatwe, albowiem wszystkie bagaże leżały sobie zgodnie na kilku wielkich kupkach, tworząc wręcz przeuroczo wyglądające wysokie stosy wszelakiego rodzaju podróżnych bagaży – dosłownie jak hałdy jakiegoś popakowanego towaru! I z takich to właśnie stosów trzeba było swoje własne bagaże zabierać, co oczywiście wiązało się z przeogromnym chaosem, jako że ktokolwiek do tak obładowanego spiętrzoną górą waliz i toreb wagonika podchodził, to z reguły natychmiast okazywało się, że akurat jego bagaże są jeszcze gdzieś głęboko zagrzebane, i żeby się do nich dostać, to najpierw trzeba by było wszystko z góry porozrzucać! Ot, co…
Cóż, niestety – lecz zgodnie z oczekiwaniami, bo jakżeby inaczej? – właśnie tak wkrótce dziać się zaczęło. Ci niecierpliwsi bowiem, nie chcąc zbyt długo czekać na odkopanie swoich walizek poprzez stopniowe znikanie tych z góry - zabieranych sukcesywnie przez ich właścicieli, co spowodowałoby powolne rozładowywanie wagoników - od razu przystąpili „do natarcia”, czyli… do całkowitego rozsypywania wszystkiego wszędzie na boki, co im tylko w ręce wpadało, pragnąc jak najszybciej dobrać się do swojej własności, już na torby innych zupełnie nie zważając. Ufff, ależ to był pocieszny widok! Wyobrażacie go sobie..?
No cóż, zapewne tak, bowiem wcale nie jest tak trudno sobie wyobrazić cztery wysokie kupy najprzeróżniejszych bagaży, w których kilkadziesiąt osób naraz w poszukiwaniu swojej własności szpera na potęgę, co i rusz obce walizy i torby na bok odkładając (lub rzucając jak popadnie, zależy kto zacz!), prawda..? Kiedy zaś ktoś dogrzebał się wreszcie do tych swoich, to natychmiast z tego przedziwnego ludzkiego kręgu na zewnątrz się wydostawał, co jednakże i tak wciąż powodowało nieustanny chaos, rzecz jasna wraz z drobnymi sporami (a tak!), przepychankami (a tak!) i zwykłymi pyskówkami (też!) zmuszonych do takich dziwacznych łowów pasażerów. Koniec świata!
A jeszcze na dokładkę całe to zamieszanie pogłębiał fakt kręcenia się wokół tych wagoników kilku… miejscowych taksówkarzy, którzy w momencie „złowienia” na swoje nachalne nagabywania jakiegoś klienta, od razu pragnęli mu w poszukiwaniu bagaży pomagać, ażeby je potem móc po prostu do swoich pojazdów pozanosić. To jednakże spowodowało jednoczesny natychmiastowy wzrost podejrzliwości, a co za tym idzie, i wzmożonej czujności u wszystkich tłoczących się wokół tych wózków pasażerów, jako że – no co tu ukrywać – Aruba to jednak Południowa Ameryka, ciesząca się niestety pod względem drobnej przestępczości bardzo złą sławą, zatem można się tam było spodziewać obecności także i zwykłych pospolitych złodziei, czyż nie..? A bo to ktoś z przyjezdnych jest ich w stanie od jakichś przygodnych taksówkarzy odróżnić..?
Tak więc z powodu tej gwałtownie wzrosłej w naszej ciżbie czujności, od tejże chwili nasz, zapewne dość oryginalnie wyglądający ludzki krąg jeszcze bardziej się zacieśnił, bowiem wielu z nas po prostu chciało dostać swoją własność jak najszybciej do ręki, lub co najmniej mieć ją przez cały czas tej niesłychanej szarpaniny na oku. A ja ze swej strony powiem tylko jedno – że ja również, OCZYWIŚCIE, kiedy tylko tych szemranych pomagierów dostrzegłem, to bez żadnej zwłoki w ten tłumek się także wmieszałem, przeciskając się wkrótce do miejsca, w którym już bardzo blisko byłem owych bagażowych wózeczków.
Ufff, co za granda! Moim zdaniem taki sposób dystrybucji bagaży wszystkich pasażerów, którzy się tutaj zjawili, był po prostu najzwyczajniejszym w świecie skandalem! Owszem, ja osobiście to nawet bardzo lubię wszelkie przejawy oryginalności i egzotyki, ale jednak co za dużo to niezdrowo, prawda? Bo to wprost niewiarygodne, aby to w aż tak głupi sposób zorganizować – bez najmniejszej nawet troski o bezpieczeństwo i ochronę przed zwykłym uszkodzeniem naszych bagaży!
No cóż, brzmi to niewiarygodnie, ale to niestety było prawdą! I ja sam także w tej prymitywnej szopce musiałem uczestniczyć, rozpychając się łokciami jak baba w kolejce po mięso, aby tylko mieć pewność, że się w końcu do moich własnych toreb dostanę, lub przynajmniej będę mógł je obserwować, pilnując czy mi ich ktoś z kręcących się tam tubylców po prostu nie zwędzi! Ot, co..! A że sam w takowej sytuacji nie byłem, jako że tak samo myślących dostrzegłem w naszej ciżbie dużo więcej, głównie oczywiście tzw. „ojców rodzin”, biorących na swoje barki obowiązek troski o rodzinną własność, to możecie sobie już łatwo wyobrazić, co za przedziwne sceny w tym miejscu się odgrywały, nieprawdaż?
No tak, ale cóż innego można było zrobić, skoro my wszyscy razem stanowiliśmy zbiorowisko zupełnie obcych sobie ludzi? Jakżeż więc można było stać gdzieś spokojnie z boku, czekając na rozładowanie wagoników..? Żeby co..? Przekonać się na samym końcu, że bagaże w jakiś tajemniczy sposób wyparowały..? Nikt z nas na taki wariant się nie decydował, przeczekiwać tego ludzkiego huraganu z obawy o swą własność oraz z powodu zwykłego pośpiechu (o tym nieco później) z założonymi rękoma nie zamierzał, zatem Wielkie Łowy przy tych wózkowych platformach trwały w najlepsze, hałdy naszych bagaży malały, choć niestety częstokroć również i z tej przyczyny, że one po prostu, wskutek podbierania innych pakunków z ich środków, na ziemię ze swoich miejsc z góry spadały. I tyle. Ha, nawet sam Dante by się tych scen nie powstydził..!
Moi drodzy, przyznam szczerze, iż na samo wspomnienie tamtych chwil jeszcze teraz z przeogromnego niedowierzania kręcę głową. Wszakże jak to w ogóle było możliwe? Któż z obsługi lotniska był za taki stan rzeczy – za ten zwyczajny burdel! – odpowiedzialny..? Toż to się w głowie nie mieści! Pamiętam dobrze, jak wówczas zastanawiałem się czy taka, chyba rodem z samej Dzikiej Afryki, metoda „rozdawnictwa” bagaży pasażerom była w tym porcie zwyczajowa, czy też może jednak był to jakiś koszmarny wyjątek, sytuacja jakimiś szczególnymi okolicznościami wymuszona – jednakże, sądząc po braku w tym budynku jakichkolwiek dużych pomieszczeń do stosownej obsługi pasażerów i ich bagaży, można wnioskować, że chyba raczej to pierwsze! Czyli „ten typ już tak miał”, i koniec! I kropka! Skandal, po prostu zwykły skandal. Nawet jak na tamte czasy. Tak, moi drodzy, w mojej osobistej opinii to niedopuszczalne!
No tak, niedopuszczalne – i z takim zdaniem zapewne wszyscy z was ze mną się zgodzą – ale tak tam wtedy było! A nam pozostawało jedynie z tą „partyzantką” się pogodzić, co też rzecz jasna ja osobiście tamże uczyniłem – i to nawet dość szybko, ponieważ akurat w tym względzie szczęście mi tym razem dopisało, bowiem obie moje torby w dość krótkim czasie w zasięgu mojego wzroku się objawiły. Leżały one już wprawdzie na ziemi, zrzucone z góry wagonika na betonowe podłoże podjazdu, ale były! Były całe, w najmniejszym nawet stopniu nie uszkodzone, co oczywiście uznać mogłem wtedy za moje wielkie szczęście, zwłaszcza że – jak chwilkę później dostrzegłem – nie każdemu z naszego grona z tego samego powodu dane było się ucieszyć. Widziałem tam bowiem kilka jakichś mocno porysowanych walizek, częściowo naddartych plecaków i toreb (ba, jedna z nich była już nawet dość solidnie rozbebeszona!), spodziewałem się więc, że ich właściciele będą później składać jakieś skargi, reklamacje, zgłoszą jakieś roszczenia, itd., bo przecież z całą pewnością nie wszyscy machną na tę pieruńską grandę ręką i dadzą sobie spokój. Na pewno znajdą się tacy poszkodowani, którzy nie popuszczą, nie pozostawiając całej tej skandalicznej sytuacji bez dalszego ciągu. To jasne, i zapewne tak właśnie po tym wszystkim było.
Ale na szczęście – powtarzam jeszcze raz – mnie to już nie dotyczyło. Ja bowiem wyszedłem z tych „terminów” obronną ręką, wynosząc z tej ciżby moje torby zupełnie wskutek tego zamieszania nienaruszone, kierując się z nimi w stronę wyjścia z terminalu.
W tym momencie zapewne wielu z was chciałoby zadać dwa podstawowe pytania, które wobec powyższych opisów wprost same cisną się na usta. Otóż, po pierwsze – dlaczego w ogóle wszystkie bagaże z tego akurat samolotu były pasażerom z powrotem wydawane, skoro i tak prawie wszyscy odlatywali stąd innymi samolotami gdzieś dalej? Czy nie było tu automatycznego przekazywania tych bagaży do następnych samolotów na kolejne loty, tak jak to ma miejsce prawie wszędzie na świecie?
Wszak to zrozumiałe, że lecąc – na przykład na linii Warszawa-Frankfurt-Singapur-Bangkok – nie można po każdym lądowaniu gnać do bagażowni swoje walizy odbierać, by je ponownie odprawiać! Bo to byłby zwykły absurd, ażeby pasażer musiał po kolei swoje torby oddawać do odprawy w Warszawie, we Frankfurcie i Singapurze, by dopiero w Bangkoku je ostatecznie zabrać..! O nie, tak prawie nigdzie się nie dzieje (toć przy takim systemie większość światowych portów lotniczych by się po prostu „zatkało”!), gdy tymczasem tutaj, na Arubie, jak najbardziej tak!

Dalszy ciąg w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020