„Jedziemy” ze sprawą tych bagaży dalej…
Ponawiam więc moją refleksję: czy był to wówczas jednorazowy wybryk obsługi lotniska w Oranjestad (spowodowany na przykład jakimś strajkiem – tego nie pamiętam, bo może właśnie tak było i stąd ten skandal), czy też może jednak akurat takie zwyczaje tam panowały zawsze..? Nie wiem, odpowiedzieć na to nie potrafię, w każdym razie uważam, iż takie „uatrakcyjnianie” komuś wakacji na Karaibach wcale jednak do dobrego tonu nie należało. Pozostaje jedynie nadzieja, że już dziś na pewno jest tam, w Oranjestad, zupełnie inaczej – krótko mówiąc, normalnie. Ot, co…
Poza tym, czyli pytanie drugie: skąd u prawie wszystkich tych pasażerów wziął się wtedy aż taki pęd do przepychanek i szarpaniny? Dlaczego panował tam aż taki duży chaos i zwykły jarmarczny rejwach, częstokroć wsparty pospolitymi pyskówkami między – bądź co bądź – turystami pochodzącymi w większości z Europy..? Cóż to, czyżby karaibski klimat tak źle nagle na nich zadziałał, czy też może zmówili się jakoś, że tak „na komendę” wielu z nich zaczęło zachowywać się wobec siebie nawzajem – nazwijmy to delikatnie – niezbyt stosownie..? Czyżby nam, Europejczykom, aż tak raptownie zabrakło osobistej kultury i ogłady..?
Otóż nie, moi drodzy. Odpowiadam więc natychmiast, iż wszystko to spowodowane było zwykłym pośpiechem, jako że dla prawie wszystkich z nas przylot na Arubę był jedynie jednym z etapów podróży, bowiem akurat ten port specjalizował się w pasażerskim tranzycie, skąd w niemal wszystkich karaibskich kierunkach odlatywały następne samoloty. Zatem prawie każdy musiał się tutaj do innej maszyny przesiadać, będąc przy okazji niestety zmuszonym do uprzedniego odbioru swoich bagaży z poprzedniego lotu, bo – jak już wspomniałem – automatycznego ich przeładunku tutaj nie było.
Rwetes więc i pośpiech przy tych bagażowych wózkach panował straszny – dlatego, że niektóre z tych samolotów już stały gotowe do odlotu na płycie lotniska w oczekiwaniu na następnych pasażerów – właśnie tych z Amsterdamu, co oczywiście powodowało to niesamowite zamieszanie, złorzeczenia, kłótnie i przepychanki. Pozwólcie więc, że powtórzę jeszcze raz: taki sposób obsługi naszych bagaży w tym miejscu był po prostu zwykłym skandalem, i już! A co..? Czyżby wam, W.Sz.Czytelnikom, zaburzało to jakoś przekazywany wam wielokrotnie przez środki masowego przekazu obraz sielankowych Karaibów..? No cóż, jak się zatem okazuje, złote plaże, wspaniałe słoneczko i lazurowe laguny oraz wieczorne biesiady przy latynoskiej muzyce i ze szklaneczką „czegoś mocniejszego” w garści to jeszcze nie wszystko, prawda..? Tutaj czasami trzeba jeszcze być uzbrojonym w żelazne nerwy, anielską cierpliwość oraz… w silne i skutecznie rozdzielające na boki kuksańce łokcie. Podróże kształcą, ot co…
No tak, ale ja – jak się już wam pochwaliłem – miałem tutaj dość dużo szczęścia (i skuteczne łokcie też, ma się rozumieć, które temu szczęściu dopomogły, to jasne) w miarę szybko się do swych własnych toreb dobierając, co pozwoliło mi na dłuższą chwilę oddechu i spokojne oddalenie się z tego bagażowego pobojowiska. W dodatku jeszcze, los na tyle mi wtedy sprzyjał, iż mój następny lot do Maracaibo był dopiero za około 5 godzin, miałem więc wówczas dla siebie dość sporo czasu, który oczywiście natychmiast postanowiłem w jakiś sensowny sposób wykorzystać. Czyli wiadomo, wybrać się na spacer do Oranjestad, wszak jeszcze nigdy przedtem tutaj nie byłem, warto więc to nowe miejsce na swojej życiowej drodze odwiedzić, czyż nie?
Na płycie lotniska stały już samoloty do Kingston na Jamajce, do La Guairy (Caracas), Port au Prince na Haiti i do Port of Spain na Trynidadzie, zapowiadano już także rychły odlot następnych – chyba na Barbados oraz, o ile dobrze pamiętam, na Martynikę – zdążający więc w tych kierunkach turyści gnali już w te pędy do swych samolotów, jednakże – jak natychmiast (i ze zgrozą, a jakże) zauważyłem – ponownie… na piechotę! „Kurde! – pomyślałem sobie – Więc ja także znowu będę tak samo musiał z moimi „młyńskimi kamieniami” w takiej gorączce drałować?! Rety, czy ja to jeszcze przeżyję..? Ufff…”
Po chwili dostrzegłem jednak, że te mniejsze, rozwożące pasażerów po Karaibach samoloty, stoją już znacznie bliżej terminalu niż ten nasz z Amsterdamu się po swym przylocie zatrzymał i nas ze swego pokładu wyrzucił, toteż takowa wycieczka nie będzie zapewne już takim koszmarem jak ta poprzednia. No, tak przynajmniej się zapowiadało, obiecywałem więc sobie w myślach, że tym razem na pewno już tak ciężko nie będzie, poradzę sobie… Wszakże już nie w takich „terminach” człowiek niekiedy bywał, nieprawdaż..? Oh, w jakim okrutnym błędzie wówczas byłem..! Ale po kolei…
Natychmiast po „urodzeniu się” w mojej głowie pomysłu wyprawy do miasta, zacząłem rozglądać się po holu w poszukiwaniu jakiejś przechowalni bagażu, która w istocie (na szczęście!) w tym porcie się znajdowała. „No, chociaż to jest..!” – pomyślałem z wielką satysfakcją, natychmiast do niej wystartowując, by już po kilku minutach krzepko dzierżyć w dłoni kwitek potwierdzający bezpieczne zdeponowanie mojego podwójnego brzemienia. Przechowalnią tą wprawdzie była… zwykła stojąca w kącie holu metalowa klatka, z wystawionym na zewnątrz niej stoliczkiem, przy którym siedział obsługujący ten przybytek jakoś mizernie wyglądający staruszek, ale to nic – ważne, że poczułem się wreszcie wolnym jak ptak i już żadnym zbędnym ciężarem podczas mojej planowanej wycieczki nie obciążonym. Ufff, co za ulga…
Mam więc teraz wreszcie parę luźnych godzin dla siebie, na Arubie, na której jeszcze nigdy dotąd nie byłem, toteż jako ciekawemu świata turyście nic innego już nie pozostawało, jak tylko wybrać się – i to jak najszybciej, już! – na podbój nieznanego mi jeszcze Oranjestad. Co też rzecz jasna uczyniłem…
Z tym, że postanowiłem sobie jednak nie podjeżdżać do centrum miasta żadną taksówką, ale wybrać się wprost z terminalu od razu na spacerek, kierując się między stojące w jego pobliżu zabudowania, by tamtejszymi uliczkami w stronę centrum podążać, wszakże czasu miałem sporo, a i samo miasto także wielką metropolią nie jest. Zdążę więc wszędzie - myślałem sobie - i jak się niebawem okazało miałem całkowitą rację. Przechadzka ta była zatem dla mnie wówczas wybornym relaksem i odprężeniem – takim, zupełnie nieoczekiwanie podarowanym przez los wręcz sielankowym oddechem w podróży – choć oczywiście także i męcząca z powodu panującego upału i mojego, dość sporego już w tym czasie strudzenia dotychczasową podróżą. Ale to nic, ważne, że zwiedzam sobie nowe miejsce na trasie moich życiowych doświadczeń i właśnie ta myśl była wtedy dla mnie najbardziej istotna.
A cóż mógłbym napisać o samym Oranjestad..? – zapytacie zapewne. Otóż, niewiele. Miasto jak to miasto, akurat niczym specjalnym spośród innych miast tego rejonu świata się nie wyróżniające, toteż w mojej pamięci zbyt wiele jego obrazów się nie zachowało, chociaż kilka rzeczy pamiętam jednak doskonale. Ot, na przykład jego wręcz nieskazitelną czystość, porządek wokół budynków i na wielu znajdujących się tutaj skwerach, bardzo dobrze utrzymane ulice i chodniki, panujący tu spokój, ale i również – czy też raczej przede wszystkim – dwie niezwykle przytulne knajpki, do których podczas mojego spaceru zajrzałem. Tfu! Chyba na własną zgubę to zrobiłem..! Tfu..!
A dlaczego tak piszę..? Otóż dlatego, że pozwoliłem sobie wówczas przysiąść po kolei w dwóch takich niewielkich, choć jednocześnie przeuroczych tawernach, aby napić się jakiegoś zimnego piwa – a jakże, wszak jestem na Karaibach, mam wolny czas i ochotę na zasmakowanie choć przez chwilkę ich atmosfery, luzu i spokoju – kończąc jednakże te moje „nasiadówki” na aż trzech dużych kuflach, co rzecz jasna przy tej gorączce i moim zmęczeniu poskutkowało tym, iż w pewnym momencie poczułem się nagle bardzo źle. Ot, spadło na mnie jakieś osłabienie – i to tak raptownie, że nawet się tym w pierwszym momencie mocno zdziwiłem (ech, co za głupek ze mnie), jeszcze wtedy zupełnie nie kojarząc, że jest to przecież wpływ wypitego alkoholu na mój aktualny stan fizyczny – była to więc raczej naturalna reakcja mojego zbuntowanego w tejże chwili organizmu. Krótko mówiąc, zachowałem się wtedy jak zwykły tępy baran, niewidzący związku mojego ogólnego wyczerpania z tak nieroztropnie wypitym piwem. No, po prostu, nie na to wtedy był czas..! Byłem zbyt pewny siebie - nie potrafiąc, czy też nawet nie chcąc! – przewidzieć potencjalnych skutków mojego wstąpienia do barów na dobre piwo „dla ochłody”…
No cóż, ale stało się… Poczułem się wtedy naprawdę bardzo źle. Porządnie zakręciło mi się w głowie (jednakże nie w sposób typowy dla alkoholowego podchmielenia, to było wyraźnie wyczuwalne zawirowanie z powodu nagłego osłabienia), poczułem „watę w kolanach”, zrobiło mi się w sposób przysłowiowy „ciemno przed oczyma” i pojawiły się jakieś dziwne „gwiaździste” mroczki (wiem, brzmi to nieco pompatycznie i śmiesznie, ale inaczej tego opisać nie potrafię), chwilkę potem zaś poczułem silne mdłości i gwałtowne ataki gorąca! Serce natomiast od razu odezwało się ze zdwojoną energią – waliło jak oszalałe! Ufff…
Klapnąłem więc wtedy szybko na jakąś stojącą w pobliżu ławeczkę, próbując dojść do siebie oraz – co tu dużo ukrywać, skoro to prawda? – jak najszybciej uspokoić swoje nerwy i strach, jako że takich objawów osłabienia jeszcze nigdy dotąd w moim życiu nie doświadczyłem! To było wówczas dla mnie absolutną nowością, stąd więc wziął się ten mój nagły przestrach, chwilkę później natomiast nawet i przypływ lekkiej paniki. Tak, w tamtej chwili rzeczywiście jeszcze „lekkiej”…
„Rety! – myślałem gorączkowo – I co teraz..? W tym momencie wprawdzie nie jest już zbyt daleko do lotniska, co najwyżej jakieś 10-15 minut niezbyt szybkiego spaceru, ale potem… Ufff, już na samą myśl oblały mnie kolejne przysłowiowe „siódme poty” – przecież te moje torby do dźwigania po płycie lotniska do samolotu! Kurde, muszę odpocząć, póki jeszcze mam na to czas..!”
Posiedziałem więc jeszcze na tej ławeczce z kilkanaście minut – chowając się w tym czasie w cieniu drzew, które na szczęście w dość dużej liczbie tutaj rosły – aby odpocząć, zanim ponownie wyruszę w moją drogę na lotnisko. Z tym że – niestety – moje samopoczucie jak na złość jeszcze przez długi czas wcale poprawić się nie chciało. Owszem, nie było w moim stanie już żadnego pogorszenia, ale jednak nadal miałem jakieś zawroty głowy, szum w uszach i mroczki przed oczyma, ogarnęło mnie wyraźnie odczuwalne osłabienie, zaczęły drżeć mi ręce, zaś niesforne serduszko wyprawiało wtedy takie koziołki, że chwilami miałem wrażenie, że… zaraz się ono zbuntuje i stanie! Do diaska, ale się wtedy przestraszyłem!
„Kur*a mać! – wyrzucałem sobie – Po kiego grzdyla piłem to piwo..!? Toż przecież jeszcze zawału tutaj dostanę! Czyżby to był jakiś udar cieplny, czy może jedynie (ba, „jedynie”! Dobre sobie. Powinienem napisać „aż”!) efekt mojego przemęczenia, pogłębionego jeszcze wypitym w tropikalnych warunkach piwem..? Ufff, cokolwiek by to jednak nie było, muszę natychmiast zrobić wszystko co tylko możliwe, aby jak najszybciej dojść do siebie, a potem – gdy już się lepiej poczuję – wolniutkim kroczkiem zmierzać w kierunku lotniska.”
I tak oczywiście zrobiłem, to jasne. Rzeczywiście wkrótce wreszcie poczułem się dużo lepiej – przynajmniej na tyle, by móc już w powrotną drogę wyruszyć – jednakże mój marsz nie przypominał wtedy pełnego pewności siebie kroku dziarskiego marynarza, ale był on raczej żałosnym powłóczeniem nóg powracającego z pola przegranej bitwy rannego żołnierza. Zgroza! Oj, mimo upływu już bardzo wielu lat od tamtych wydarzeń, dobrze jeszcze pamiętam te chwile – czułem się wówczas naprawdę podle. Zapewne też i swoim wyglądem przypominałem jakiegoś ledwo snującego się do przodu zombie. No cóż, można więc rzec, iż miałem za swoje!
Kiedy dobrnąłem wreszcie do terminalu lotniska, wszedłem do jego głównego holu i zorientowałem się w aktualnej sytuacji, to – NIESTETY! – pierwszym moim odkryciem był fakt, że ten mój samolot do Maracaibo – owszem, czeka już na płycie lotniska, ale stoi on dość daleko od budynku portu! Czyli jakieś 400-500 metrów stąd! Kurde balans, aż mi ręce opadły z wrażenia na widok tej niemiłej niespodzianki. Myślałem, że będzie jednak znacznie bliżej, że mój samolot stać będzie w podobnym miejscu jak te poprzednie! A tutaj przecież żadnych wózeczków do przewozu osobistych bagaży „nie przewidziano”, ani rzecz jasna żaden tutejszy pojazd nikogo z pasażerów pod samolot nie podwoził.
No cóż, musiałem więc ponownie dygać piechotą cały ten dystans, będąc obciążonym moimi „kamieniami” u rąk, posuwając się wolniutko do przodu z wywieszonym aż do samej ziemi jęzorem! Uuuuch… Ależ to była wyprawa – istna Golgota! Prawdę mówiąc, to nawet sam nie wiem, jak to wszystko udało mi się wtedy przetrwać! Bo muszę wam się niestety ze wstydem przyznać, że właśnie wówczas – kiedy po tej płycie lotniska do samolotu wędrowałem – dopadł mnie największy z dotychczasowych w moim życiu kryzys samopoczucia. Krótko mówiąc… zasłabłem..!
Tak, tak – moi drodzy… Przez tyle lat nigdy ani słowem wam o tym nie wspomniałem (zwracam się teraz do moich Najbliższych), nie chcąc nikogo tym denerwować ani narażać na jakiekolwiek domysły co do stanu mojego zdrowia, woląc tamte wydarzenia jak najdłużej zachować w tajemnicy. Jednakże teraz przyszedł wreszcie czas na ujawnienie tych faktów, bowiem – jak już wielokrotnie podkreślałem – na kartach niniejszych „Wspominek” już niczego więcej przed nikim ukrywać nie będę.
Postanowiłem wszakże już wcześniej, iż to moje „Wiekopomne Dzieło” ma być pewnym rozrachunkiem mojego morskiego żywota (ha, ale patos!), kiedy to przy okazji opisywania jakichś przygód czy zaistniałych z moim udziałem epizodów, będę się szczerze przyznawał do wszystkich moich słabości (i słabostek też, a jakże), błędów, złych postępków i niestosownych zachowań oraz – jak w tym wypadku ma to miejsce – momentów ostrych zdrowotnych kryzysów.
A zatem pragnę wam w tym momencie uczciwie donieść, iż tamtego popołudnia na Arubie – właśnie wtedy, gdy dowlokłem się wreszcie do mojego samolotu oraz zdałem moje torby do bagażowego luku (ufff, co to była za ulga! Swoją drogą, co za idiotyczny system obsługi bagażu panował w tym porcie!), a potem wsiadłem do środka i swoje miejsce już zająłem, to… złapał mnie nagle tak potężny kryzys i gwałtowne osłabienie, że przez chwilę sądziłem nawet, że… po prostu mam zawał serca!
Tak, niestety właśnie tak sobie wówczas pomyślałem, bo poczułem się wręcz katastrofalnie źle! No kurde, autentycznie wpadłem w panikę, że… umieram! Moje serce bowiem wtedy to dopiero dało mi solidnie popalić! Zaczęło się szamotać w piersi jak zwariowane, podskakiwało jak piłka, wywijało koziołki, pojawiły się straszne duszności, bardzo wyraźnie skrócił mi się oddech – wręcz charczałem! Bólu w klatce piersiowej wprawdzie żadnego nie odczuwałem, ale za to wszechogarniający ją jakiś dziwny ciężar i ucisk „jakby ktoś obręcz dookoła zaciskał”, jak najbardziej tak!
Ufff, strach mnie wtedy obleciał przepotężny – wcale tego nie ukrywam – byłem naprawdę bardzo bliski zrobienia jakiegoś głupstwa, na przykład zerwania się nagle ze swojego fotela i ucieczki byle gdzie, byle przed siebie, albo podniesienia krzykiem ogólnego alarmu, ażeby któraś z obecnych obok mnie osób mi pomogła, gdy nagle… urwał mi się film..!
Tak, moi kochani, od tego momentu aż do chwili mojego ocknięcia się, już ani jednego szczegółu nie pamiętam. Ot, po prostu „odjechałem”..! I sam już nie wiem, co tak naprawdę mi się wtedy stało. Czy straciłem przytomność, omdlewając z powodu zasłabnięcia serca (jakiegoś niedotlenienia mózgu może?), albo ze zwykłego strachu, czy też może po prostu w wyniku tego skrajnego wyczerpania nagle zasnąłem tak głęboko, że przez pewien czas nic mnie poruszyć nie mogło? W każdym bądź razie – już mniejsza o dokładną przyczynę – było jednak tak, że spotkał mnie wówczas totalny „black out”, całkowita utrata świadomości. Ufff…
Jednakże, jak już wszyscy doskonale wiecie, to jeszcze nie był „mój czas”! O nie. Piszę przecież te słowa, więc żyję, nieprawdaż..? Nadal mam się dobrze. Owszem, przyznaję się szczerze, iż przeżyłem wtedy istny koszmar, będąc całkowicie opanowanym przez uczucie przerażenia o swoje życie (tak!), kiedy to moje myśli wskutek tego nagłego zasłabnięcia właśnie wokół tego tematu uparcie zaczęły krążyć!
Ale, czy nie powinienem być w tym przypadku usprawiedliwionym? To wszakże nie było żadnym klasycznym rozczulaniem się nad sobą, ale pospolitym strachem spowodowanym realnie odczuwanymi i bardzo mocno dolegliwymi zaburzeniami pracy serca! To na pewno nie były żarty! Moje serducho wariowało wtedy tak bardzo, że winy za ten stan rzeczy już w żadnym razie na jakieś mało znaczące dolegliwości zrzucić nie mogłem. A zresztą, najlepszym dowodem na powagę sytuacji był fakt mojego zasłabnięcia a potem nawet omdlenia, czego już tym bardziej zignorować nie byłem w stanie. Jakżeż więc w takiej sytuacji mógłbym tak jawne objawy zbagatelizować – udawać, że się nic nie dzieje..?
Ba, nawet gdyby to wszystko było wynikiem jedynie mojego lęku, gwałtownie wywołanego złym samopoczuciem, to i tak faktom zaprzeczyć się nie da. Ot, poczułem wtedy wręcz koszmarny strach o swoje zdrowie, nawet i o życie, kiedy mnie te wszystkie objawy aż tak raptownie dopadły – serce walące jak kowalski młot, zawroty głowy, ciemność przed oczyma, dość mocne mdłości, drżenie rąk, przede wszystkim zaś nierówny i ciężki oddech oraz napady autentycznie odczuwanych duszności.
Powiedzcie zatem sami, jak w takich okolicznościach nie poczuć obawy o siebie, zdając sobie przecież doskonale sprawę ze wszystkich przyczyn, które do akurat takiego samopoczucia mogły doprowadzić..? No cóż, owijanie w bawełnę na pewno w tej kwestii sensu nie ma, więc powiem uczciwie, że byłem wtedy po prostu szczerze przerażony tym, co się nagle z moim zdrowiem zaczęło wyprawiać. Tak, moi drodzy, bo była wtedy nawet taka chwila, w której realnie (!) pomyślałem o zawale lub zapaści serca i mogącej być tego konsekwencją śmierci..! To nawet nie była myśl, która mi zaledwie przez głowę przemknęła – o nie! To było już coś znacznie więcej – jakiś rodzaj świadomości, podpowiadający mi uparcie, że to wcale nie jest wykluczone! Że to może właśnie teraz się dzieje..?! Że w istocie umieram..?
Ufff… Wybaczcie, ale nawet jeszcze teraz, kiedy te słowa akurat piszę – czyli już wiele lat później od tamtych wydarzeń – zdolny byłem zalać się zimnym potem na samo ich wspomnienie, zaś z wrażenia aż wstałem od komputera, na którego klawiaturze niniejszy tekst wystukuję. Wiem, ten i ów z was może na powyższe słowa jedynie się z politowaniem uśmiechnąć, sądząc, iż zdecydowanie w swojej ocenie przesadzam, ale jeśli nawet byłoby to prawdą, to co z tego, skoro najbardziej w takich momentach liczy się to, co się aktualnie szczerze samemu odczuwa, tak..? I to, o czym się myśli, czego się realnie obawia, z czym się człek w takowej sytuacji musi zmierzyć, lecz przede wszystkim jednak to, co się tak naprawdę – somatycznie z medycznego punktu widzenia – we własnym ciele czuje, nieprawdaż..? A ja wówczas czułem wszystko to, co wam szczerze w poprzednich akapitach opisałem. Krótko mówiąc, z całą pewnością moje ówczesne zachowanie było uzasadnione, to nie były żadne moje wymysły…
No cóż… a jaki był wtedy ciąg dalszy, zaraz po moim „odjeździe w nieznane”..? – pragnęlibyście zapewne zapytać, czyż nie? Odpowiadam więc: ocknąłem się z mojego omdlenia (czy też może tylko obudziłem się z twardego jak skała snu – wszak do teraz dokładnie tego nie wiem) na jakieś 20 minut przed naszym lądowaniem w Maracaibo. Czyli zupełnie nie byłem świadomy upływającego czasu w oczekiwaniu na nasz odlot, momentu samego startu i dalszego przebiegu lotu. Ot, po prostu – „urwał mi się film”, do którego powróciłem dopiero w samej końcówce mojej podróży z Aruby do Wenezueli.
Rzecz jasna natychmiast po odzyskaniu przytomności moje myśli same, wręcz automatycznie do kwestii mego aktualnego stanu powróciły. Od razu i z pełną świadomością zacząłem więc „wsłuchiwać się w siebie” bardzo uważnie, odkrywając po chwili, że… czuję się teraz już znacznie lepiej! Ba, wręcz dobrze! Serce mi już nie podskakiwało, mdłości ani zawrotów głowy nie miałem, oddychałem normalnie… Kurde, czego więc jeszcze więcej chcieć..?! Owszem, wciąż jeszcze czułem wyraźne zmęczenie, ale to już nie było to!
Rety, ależ wtedy poczułem ulgę..! W pierwszym momencie wprawdzie, zanim jeszcze w znacznej poprawie mojego stanu się zorientowałem, znowu obleciał mnie strach na samo wspomnienie ostatnich chwil, które pamiętałem – natychmiast pojawiło się duże napięcie w oczekiwaniu pierwszych reakcji organizmu (krótko mówiąc, „badałem się” w myślach, czy nadal mną trzęsie i jest mi źle) - ale już niebawem dokonałem odkrycia, że przecież czuję się jednak całkiem znośnie! I wtedy… dopadła mnie nagle taka radość, że aż głośno do siebie samego się roześmiałem! Ufff, co za wielka ulga…..
No cóż, nadal oczywiście bardzo pilnie i z ogromną czujnością w swój organizm „się wsłuchiwałem”, ale już powoli do mojej świadomości docierało to, że najprawdopodobniej kryzys ten mam już poza sobą. A także – co najważniejsze, bowiem natychmiast sprawdziłem swoje tętno – uświadomiłem sobie, że gdyby to rzeczywiście był jakiś zawał, to przecież wciąż jeszcze jakieś dolegliwości wokół serca bym odczuwał, czyż nie..? A tymczasem czułem, że serducho się uspokoiło i już pracuje miarowo, żadnego ucisku ani ciężaru w klatce piersiowej nie ma, duszności też… Nic, tylko się ucieszyć! Co też oczywiście od razu uczyniłem – ależ to była radość! Cieszyłem się wręcz jak mały dzieciak w piaskownicy, w duchu gorąco dziękując losowi za tak cudowną niespodziankę, którą mnie wówczas obdarzył. Bo prawdę mówiąc niespecjalnie w aż tak rychłą poprawę samopoczucia wierzyłem – mało tego, już nawet myślałem, że będzie ze mną naprawdę krucho..! Ufff…
Jednakże – co oczywiste – równocześnie postanowiłem już mocno od tej chwili na siebie uważać, obiecując sobie, że w miarę możliwości jak najbardziej będę swoje siły oszczędzał, nie przemęczał się zanadto bez wyraźnej potrzeby oraz, kiedy tylko nadarzy się ku temu wreszcie jakaś okazja, muszę koniecznie solidnie wypocząć i dobrze się wyspać. Ot, co…
No cóż, wszystko jest łatwo zaplanować, prawda..? Tylko że czasami z realizacją takich postanowień bywa różnie, kiedy to okoliczności ponownie stają się niesprzyjające i ze wszystkich takich zamierzeń robią się wkrótce przysłowiowe „nici”. Ale, moi drodzy, o tym dopiero w następnych odcinkach, kiedy już wreszcie znajdziemy się w Wenezueli.
No i co..? Czy po lekturze powyższego odcinka macie może mi coś ciekawego do powiedzenia..? Ot, na przykład coś w rodzaju: „stary a głupi”, „wysoki do nieba a głupi jak trzeba” albo „głupota zawsze bywa ukarana”..? Lub może nawet to: „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka…” w odniesieniu do mojego serduszka, które w aż tak lekkomyślny sposób uparcie wystawiałem na ciężkie próby, aż w końcu zbuntowało się i postanowiło dać mi wreszcie jakieś poważne ostrzeżenie..? No i nauczkę zarazem..?
Cóż, oby… - bowiem, chyba znacznie gorszą przenośnią byłoby posłużenie się w tym wypadku innym przysłowiem, mianowicie: „dopóty dzban wodę nosi…itd.…”..? Tfu! Odpukać! Udało mi się przetrwać ten kryzys, więc żadne „ucho mi się jeszcze nie oderwało”..! Ale, co się solidnego stracha najadłem, co wówczas koszmarnego przeżyłem i jakie straszne myśli mnie wtedy nawiedzały, to już moje… Zresztą, przestroga na przyszłość jak znalazł.
louis