Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - Maracaibo-3
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - Maracaibo-3

 
Wenezuela
Wenezuela, Maracaibo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9253 km
 
Wstaję wreszcie i…

Możecie więc sobie wyobrazić jak moja skromna osoba wyglądała tego ranka..? Jeśli nie, to podpowiadam: byłem „wymięty” jak stara gazeta, a czułem się tak sflaczały, jakbym dopiero co został w przysłowiowy sposób „przepuszczony przez wyżymaczkę”. Mało tego, ponownie zacząłem odczuwać przyspieszone bicie serca, co już zupełnie wytrącało mnie z równowagi, jako że znowu pojawił się we mnie ten strach o zdrowie, który jeszcze tak niedawno mi towarzyszył. Ufff, kiedy ja wreszcie dotrę na mój statek..?! Kiedy wreszcie będzie mi dane odpocząć..?!
No cóż, niestety, ale dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że dzisiaj o wygospodarowanie dla siebie wolnego czasu na jakikolwiek odpoczynek będzie szalenie trudno. Już niedługo bowiem czekał mnie ponad dwugodzinny lot do La Guairy, potem jazda samochodem do Puerto Cabello – też będą to zapewne z 2-3 godzinki podróży – a później, to już czort jedyny wie, co będzie się działo na statku, kiedy już w końcu na niego dotrę. Czy dadzą mi się najpierw wyspać, czy też może od razu czeka mnie jakaś długotrwała robota? „Może w samolocie choć troszkę się zdrzemnę, albo potem w samochodzie..?” – marzyłem sobie, będąc naprawdę pełnym nadziei na, tym razem już szczęśliwy dla mnie przebieg dnia.
Jednakże – i tu kolejny raz muszę napisać „niestety” – wcale tak nie było, bowiem wredny los chyba się wtedy naprawdę na mnie uwziął, ażeby mi dokuczać ile się tylko da, zsyłając na mnie następne opóźniające moją podróż niespodzianki oraz potęgujące jeszcze moje zmęczenie niesprzyjające wydarzenia, uparcie stawiając na mojej drodze kolejne bariery. Ufff…
Ale póki co, jestem jeszcze w hotelu, oczekując przyjazdu po mnie kogoś z Agencji, który weźmie mnie z powrotem na lotnisko i samolotem do La Guairy „odprawi”. Mój wylot zaplanowany był na 9-tą rano, zatem już około siódmej „zebrałem się w sobie”, szybko wlazłem pod prysznic – najzimniejszy jaki tylko udało mi się sobie sprawić! – a potem zszedłem do baru na śniadanie, które jednakże… okazało się zwykłym niewypałem, jako że – uwaga! – traf chciał, iż akurat tego dnia ich kucharz w pracy w ogóle się nie pojawił, a to znaczyło również i to, że… nikt z personelu mieszczącej się tutaj kuchni nawet otworzyć jej nie mógł, nie mówiąc już o przygotowywaniu tam jakiegokolwiek posiłku. Jedyne klucze do tego przybytku miał bowiem tylko ich Szef Patelni (podobno, choć ja oczywiście i tak im w to nie wierzyłem – ot, zwykłe dziadostwo, i tyle), więc… „sorry señor, ale dzisiaj NIESTETY żadnego posiłku rano nie wydajemy”.
„No ku*wa, co za pech!” – jęknąłem tylko, wyrażając od razu ochotę na zakup u nich chociażby jakichś batoników czy ciastek, aby po prostu z głodu w końcu na pysk nie paść, ale recepcjonista z rozbrajającą szczerością oznajmił mi, że niczego takiego O TEJ PORZE nie sprzedają. No owszem, w sumie jest tu możliwość nabycia takich drobiazgów, ale NIESTETY jeszcze nie teraz – dopiero około godziny 10-tej, kiedy to „ktoś tym się zajmujący” przyjdzie do pracy. Teraz jednak bar jest zamknięty, a żadnego innego sklepiku tutaj po prostu nie prowadzą. I tyle. Rety, co za popieprzony hotel mi się trafił..!
Wkrótce zjawił się po mnie jakiś samochód z Agencji, którego kierowcą był jakiś bardzo młody chłopak (tak „na oko” na pewno nie miał więcej niż 20 lat), a który natychmiast zaczął mnie - i to w sposób nawet dość obcesowy – poganiać! Dosłownie jak jakiegoś sztubaka! Tłumaczył mi, że się bardzo spieszy, bo chociaż na mój odlot jeszcze można swobodnie zdążyć, to on i tak chciałby jeszcze przedtem coś na lotnisku zjeść, jako że dzisiaj wyszedł z domu bez śniadania i jest baaardzo głodny! O, tak właśnie ów młodzieniec rozpoczął ze mną rozmowę: „musimy się spieszyć, bo ja jestem głodny!”
A co ja na to, jak sądzicie..? Ano, jak zwykle – musiałem NIESTETY kolejny raz się już z samego rana wkurzyć, odpowiadając mu tak: „Pinga, muchacho! – wywrzeszczałem mu prosto w ucho – Po pierwsze: nie poganiaj mnie, bo ani mi się śni akurat teraz donikąd spieszyć! Na samolot i tak zdążymy, a ja mam z sobą dwie ciężkie torby i nie zamierzam z nimi biegać! Po drugie: ja też jestem głodny jak wilk, bo w tym hotelu to nie tylko kolacji, ale nawet i śniadania nie dostałem! Nie ma co, ładnie o mnie zadbaliście…”
A po trzecie (i to już dodałem znacznie łagodniejszym tonem – ba, wręcz przymilnym, bo akurat miałem w tym interes): „jeśli rzeczywiście aż tak bardzo zależy ci na czasie, to pomóż mi nieść moje torby, bo ja z nimi już naprawdę pospieszyć się nie dam rady. Jestem dziś tak zmęczony, że temu po prostu nie podołam… Są ciężkie jak sto diabłów!” Ot, co…
I jak..? – zapytacie – Doczekałem się od niego tej pomocy..? Ot, wyobraźcie sobie, moi drodzy, że tak. Chłopak ten bowiem natychmiast po moje torby do góry pognał, dosłownie w okamgnieniu zniósł je do samochodu i wpakował do bagażnika (cóż, byczek z niego był silny, więc te moje „młyńskie kamienie” specjalnego wrażenia na nim nie zrobiły), co rzecz jasna nieco mnie zdziwiło. „To on jednak aż tak chętny do pomocy się okazał? – pomyślałem z niejakim wstydem – Taki usłużny..?” Przyznam, że mi się wtedy przez chwilę nawet dość głupio zrobiło, ale już niebawem – to znaczy, gdy już na lotnisko dotarliśmy – ten początkowy czar prysł, jako że okazało się, iż młodzieniec ten wcale tego bezinteresownie nie uczynił.
O nie, bo gdy tylko się z samochodu wypakowaliśmy, a on ponownie krzepko moje ciężary wziął w swe ręce, to – uwaga! – od razu powiedział mi coś mniej więcej w tym stylu: „ale musimy señor zrobić tak – ja ci poniosłem twoje bagaże, to ty mi za to fundniesz teraz śniadanie, OK..?”
O, co za szelma z niego! A to cwaniak! Jednakże tym razem na taki tupet wcale nie zareagowałem jakąś złością czy kolejnym wybuchem gniewu, ale po prostu roześmiałem się głośno, z tym że jednak ja również natychmiast postanowiłem „kuć żelazo póki gorące” (czyli, póki jeszcze moje torby były w jego rękach, a nie w moich!), odpowiadając mu: „jasne, zgadzam się, zapłacę za twoje śniadanie, sam też zresztą przy tej okazji coś przekąszę, ale… pomożesz mi z moimi bagażami aż do samego samolotu, dobra..?”
No i oczywiście, jak należało się spodziewać, chłopak od razu na moją propozycję przystał, natychmiast pokazując mi kierunek, w którym należy do odpowiedniego baru podążać, sam zaś nadal niósł te moje „kamienie” („kamienie” dla mnie, dla niego zapewne zwykłe torebeczki) zupełnie bez szemrania, w dodatku z szerokim uśmiechem na twarzy. Wkrótce więc, już w idealnej zgodzie, wspólnie konsumowaliśmy w jakimś małym bistro smaczne bułki z serem i szynką, popijając je Coca-Colą – natomiast wszelkich zainteresowanych takowymi drobiazgami informuję, że wszystko to kosztowało mnie… dużo mniej niż 5 dolarów. Ot, takie kiedyś były fajne czasy na tym świecie, że tego typu sprawy były niezwykle tanie – rzec by trzeba, normalne – w przeciwieństwie do czasów współczesnych, kiedy to zwykła cieniutka kanapeczka w wielu portach lotniczych, i to bynajmniej nie tylko w zwyczajowo drogiej Europie, ale i gdzie indziej również, potrafi kosztować nierzadko nawet i do 10 Euro! W dodatku jeszcze jest to zazwyczaj zwykła „wata”, z normalnym chlebem niemająca zupełnie nic wspólnego. A tak, kto dużo fruwa, ten wie…
Ale zostawmy już te szczególiki, bo oto nadchodzi wreszcie czas mojego odlotu do La Guairy. Podchodzimy więc obaj do kontuaru odpraw, wkrótce dostaję do łapki bilecik na przelot wenezuelskimi liniami AeroPostal, zdaję obie moje torby na taśmę, żegnam się z moim przygodnym młodym znajomym i kieruję się do niewielkiej hali odlotów, do bramki o podanym na bilecie numerze. I kiedy już tam dotarłem, a potem przekroczyłem wyjściowe drzwi prowadzące na płytę lotniska, gdzie już mój samolocik na pasażerów oczekiwał, to… na widok tego co ujrzałem, kolejny już raz w mojej podróży szczęka mi aż do samej ziemi z wrażenia opadła..! Bo oto moim oczom objawił się nagle w pełnej krasie obraz tegoż aeroplanu, którym już niebawem miałem do stolicy Wenezueli odlecieć.
Ufff, cóż to był za grat..! Toć już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to egzemplarz dość leciwy, już bardzo mocno sfatygowany, w dodatku – uwaga, bo to wprost rewelacyjne spostrzeżenia! – mający na swoim kadłubie przeogromne plamy rdzy (sic!), a kiedy jeszcze go zobaczyłem całkiem z bliska, z kilkunastoma innymi pasażerami do niego podchodząc, to… myślałem, że do niego w ogóle nie wsiądę! Ot, tak po prostu, nie wsiądę i już! Donikąd nim nie polecę! I niech się dzieje co chce!
Krótko mówiąc, byłem naprawdę bardzo blisko decyzji o rezygnacji z tego lotu, zrobienia przepisowego „w tył zwrot” w celu ucieczki z powrotem do hali odlotów, a potem „wykonania” natychmiastowego telefonu do Agencji z prośbą o jakąkolwiek zmianę mojej marszruty! Cóż, moi drodzy, wówczas naprawdę tak sobie pomyślałem – i wcale się tego nie wypieram! – kiedy nagle zobaczyłem… drzwi tegoż samolociku. Bo one po prostu były uszkodzone – nie domykały się! Widać było wyraźnie, że ich zawiasy są w fatalnym stanie – mocno obluzowane i pełne rdzy (sic!) – natomiast szpary pomiędzy samymi drzwiami a ich framugą były tak szerokie, że można by w nie śmiało wsunąć całą ludzką dłoń! Tak, moi kochani, to co teraz piszę, to wcale nie są żarty – tak naprawdę ta maszyna się prezentowała! To był zwykły „trup”, i tyle!
No owszem, niewielkie samolociki tego typu i obsługujące tak krótkie trasy, latają zazwyczaj na wysokościach bardzo niewielkich, czyli tam, gdzie ich absolutna szczelność wymagana nie jest – wszak przywołajcie sobie w wyobraźni obrazy dawnych aeroplanów, na przykład dwupłatowców czy nawet pierwszych wojskowych myśliwców, gdzie przecież po kabinie pilota hulał sobie wiatr jak chciał, bo po prostu żadna jej obudowa nawet nie istniała – ale to przecież było bardzo dawno temu, nie zaś pod koniec dwudziestego wieku! Rety, dokąd ja trafiłem..?
Stanąłem więc na chwilę na płycie lotniska, zastanawiając się co czynić – czy stchórzyć (tak, bo przecież byłoby to zwykłym tchórzostwem, nazwijmy rzecz po imieniu), czy też jednak, tak jak zresztą inni pasażerowie wchodzić wreszcie na pokład tego truposza? Bo przecież, skoro oni tam włażą, to niby dlaczego ja nie mógłbym uczynić tego samego..? Dyć się zbłaźnię jak diabli, jeśli wskutek mojego wahania zrezygnuję z tego lotu! Na cóż więc mi ten wstyd..?! Ot, po prostu, tak tutaj takowe linie lotnicze się prezentują i nic na to poradzić się nie da. Trzeba lecieć, mając oczywiście nadzieję, że „to coś” w ogóle wzbije się w przestworza i do celu bezpiecznie doleci. „Chowam więc głęboko w kieszeń” moje rozbiegane nerwowo oczka, udaję zwykłe swobodne zachowanie (ba, nonszalancję nawet, a niech już będzie! Byle przeżyć ten lot..!), zaciskam mocno kciuki (ale trzymając dłonie w kieszeniach, tak żeby nikt ich nie widział) i… wchodzę potulnie do środka, czując się jednakże po trosze jak zmierzające ku rzeźni wystraszone swym losem cielę…
Wystartowaliśmy… No i co..? – zapytacie. Bardzo się bałem podczas tego lotu..? Mocno zaciskałem dłonie na poręczach mojego fotela w pełnym napięcia oczekiwaniu co się stać może..? Czy głośno szczękałem zębami ze strachu, aby przypadkiem nie podzielić losu Ikara, modliłem się żarliwie o boską opiekę lub nerwowo odliczałem upływające minuty wciąż przybliżające nas do szczęśliwego lądowania, oby się tylko wszystko jak należy udało..? Czy też może po prostu zasnąłem twardo, aby już zupełnie być nieświadomym tego, co się ze mną w przestworzach dzieje, zwłaszcza że moje niedospanie zdecydowanie mogło mi takie rozwiązanie ułatwić..? Odpowiadam więc – otóż nie! Ależ!
Tak, moi drodzy, wcale tak nie było, absolutnie nie! Bo kiedy tylko wystartowaliśmy i już po krótkim czasie osiągnęliśmy nominalny pułap naszego przelotu, a ja spojrzałem w dół, zaczynając rozglądać się po świecie, to… od razu poczułem jak wszystkie moje strachy odpływają gdzieś „w nieznane”, miejsce których natychmiast zajęła przeogromna ciekawość i wręcz szaleńcze zaintrygowanie tym co widzę! Bo rzeczywiście, prezentujące się wówczas przed moimi oczyma widoki - a oglądane przecież z niezbyt dużej wysokości, więc większość szczegółów widoczna była wręcz jak na dłoni – były wprost rewelacyjne! Krótko mówiąc, zrekompensowały mi one wszelkie moje dotychczasowe obawy i związane z tym lotem wątpliwości. Tak, bo to w istocie było dla moich oczu czymś wręcz niezwykłym.
A dlaczego..? Otóż, przelot nasz odbywać się miał – jak już wspomniałem – na niezbyt dużej wysokości, ale w rzeczywistości było to (no, przynajmniej tak mi się wydawało lub w taki sposób to odbierałem) chyba jeszcze niżej niż początkowo oczekiwałem. Tak, bo czasami miałem takie wrażenie, iż lecimy dosłownie tuż ponad powierzchnią ziemi – najpierw ponad usianymi ogromną ilością wiertniczych wież wodami jeziora Maracaibo, a potem już ponad ogromną połacią zwartego tropikalnego lasu, tuż ponad jego drzewostanem! Mało tego, w pewnych momentach miało się nawet takie odczucie, że się podwoziem o szczyty drzew wręcz „szorowało”..! Ależ to była frajda, mówię wam!
Przyznam jednakże, iż zupełnie się obecności w tym rejonie jakiejkolwiek gęstej selwy nawet nie spodziewałem, jako że akurat trasa naszego losu wiodła wcale nie aż tak daleko od wybrzeży Morza Karaibskiego, ale jak się okazało – a ja sam przecież osobiście na własne oczy „na załączonym obrazku” to widziałem – tropikalne lasy deszczowe aż tak daleko ku linii brzegowej od strony przebogatej pod tym względem Amazonii jednak dochodziły!
Było to więc dla mnie bardzo miłą niespodzianką, co rzecz jasna natychmiast przykuło mój wzrok do obserwowanych pode mną widoków – aż tak bardzo zresztą, że aż do samego końca tej podróży go od nich nie odrywałem. Zatem o żadnym spaniu w takich chwilach nawet mowy być nie mogło! Po co, żeby aż tak fajną życiową przygodę przeoczyć? Przespać ją..? Nigdy! Nawet jeśli miałoby mi to później z powodu wciąż zwiększającego się mojego przemęczenia wyjść bokiem – nic to!
Cóż więc mogę o tym wszystkim napisać..? – zapytacie zapewne. Ano, gdybym tylko zechciał, to wiele – bardzo wiele! Z tym że oczywiście robić tego nie będę, tym razem żadnych elaboratów na tenże temat wypisywać mi nie wypada, bo już i tak – jak podejrzewam – zbyt mocno was tą całą moją dotychczasową ekskursją zanudzam.
Wspomnę zatem tylko, że przesuwające się pod nami widoki soczysto zielonego zwartego tropikalnego lasu, widzianego z tak niewielkiej wysokości – a więc, z nieomal wszystkimi będącymi w zasięgu wzroku szczegółami – były jak jakiś swoistego rodzaju przyrodniczy film, w pełnej krasie ukazujący piękno tego zakątka naszej planety.
Bo rzeczywiście było to dla mnie czymś wręcz przewspaniałym! Widziałem tam bowiem całe chmary najrozmaitszych wielokolorowych leśnych ptaków, nawet i skaczące po szczytach drzew małpy (tak!), na niezbyt licznych tam polankach przechadzające się lub biegające jakieś, podobne troszeczkę do naszych dzików i małych koni stworzenia, zaś pojawiające się co pewien czas widoki wijących się pośród tej gęstwiny niewielkich rzeczek wręcz dech w piersiach mi zapierały..!
Tak, moi drodzy, bowiem obrazy znajdującej się tuż pode mną całej masy różnorakich kształtów i wysokości wodospadów, małych jeziorek i rzecznych rozlewisk, piętrzących się dość wysoko wzgórz i bardzo głębokich znajdujących się pomiędzy nimi kotlin i dolin (ba, niektóre z nich swym kształtem przypominały głębokie ziemne studnie!) – a wszystko to przecież gęsto porośnięte przebogatą roślinnością – sprawiały, że patrzyłem na to wciąż jak urzeczony, zachwycając się dosłownie każdym szczegółem, który widzę..! Bo to w istocie był przecudowny, nieomal dwugodzinny przesuwający się tuż przed moimi oczyma przyrodniczy film..! Bajka, istna uczta dla spragnionej takowych właśnie atrakcji duszy każdego obieżyświata. Cudo, cudo i jeszcze raz cudo..!
Jak zatem sami możecie z powyższych słów wywnioskować, było na czym oko zawiesić, no nie..? Czy wasza wyobraźnia podpowiada wam teraz ówczesne widoki, jesteście w stanie zamknąć powieki i rzeczone obrazy pod nimi sobie przywołać..? Mówię wam, cymes...
No cóż, ale jak to już w życiu bywa, zawsze musi się wydarzyć coś, co będzie tą przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu – i rzecz jasna tym razem także akurat coś takowego się wydarzyło. A tym „dziegciem” okazało się... podane nam wkrótce po starcie śniadanie. Składało się ono bowiem z jednej dużej bułki z kiełbasą (nota bene podanej w przeokropnie poplamionej tłuszczem torebce z szarego pakowego papieru – wierzcie mi, ohyda!) oraz z rozlewanej przez stewardesę z jakichś blaszanych dzbanków (pogiętych zresztą!) zwykłej wody wprost do podanych nam do rąk również blaszanych (i też pogiętych i poobijanych!), pokrytych niemiłosiernie już wyszczerbioną emalią kubeczków!
I czort jedyny wiedział, czy ta woda jest pochodzącą z oryginalnych butelek „mineralką” czy też zwykłą, ale chociażby przegotowaną, czy nie – a jak podejrzałem, była ona jednak do tych cudownych dzbanuszków nalewana prosto z jakiegoś kranu, nie zaś z odpieczętowanych butelek! – co do czystości tych kubeczków natomiast... No cóż, pozwólcie mi, ażebym ów temat raczej przemilczał, dobrze..? Nie chce mi się bowiem z detalami opisywać pozostałego na nich, zapewne po jakiejś poprzedniej herbacie nalotu na jego wnętrzu! Tfu, koszmar, i tyle!
Natomiast ta bułka... Ufff, ludzieee..! Nie wiem nawet czy mi będziecie w stanie w to uwierzyć, ale zaręczam: TO ŚWIĘTA PRAWDA – ta znajdująca się w bułce kiełbasa miała już... zieloną obwódkę (tak, tak, tak!!!) i śmierdziała (po stokroć tak!)..! Serio! No cóż, nie wiem czy wszyscy pasażerowie również takowego jak ja „zaszczytu” zaznali, czy też może tylko ja byłem tym jedynym pechowcem, któremu coś tak wstrętnego się trafiło, ale... czy to coś zmienia..?! Czy takie coś może być w ogóle w samolocie dopuszczalne..?! Któż z władz takiej kompanii lotniczej mógłby takowy stan rzeczy tolerować..?! Rety, toż to się nawet w głowie nie mieści – zgroza, i już!
Ale, na całe szczęście jedzenie jeszcze na naszym świecie obowiązkowe nie jest, prawda..? Toteż to paskudztwo nie było w stanie zepsuć mi, ani nawet pogorszyć moich przeżywanych właśnie turystycznych wrażeń związanych z obserwacją przemykających pod nami wspaniałych widoków, bo po prostu odsunąłem całe to badziewie jak najdalej od siebie, z jego konsumpcji – CO OCZYWISTE – rezygnując. Podobnie rzecz jasna, jak z picia tej podejrzanej wody, z równie zresztą podejrzanych dzbaneczków i kubków.

Lądujemy na lotnisku w La Guaira…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020