Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - La Guaira/Caracas-1
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - La Guaira/Caracas-1

 
Wenezuela
Wenezuela, La Guaira, Caracas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9774 km
 
CARACAS - Wenezuela - Grudzień 1991

Moi drodzy, pozwólcie, że najpierw – jak to zresztą nieomal zawsze na początku wielu rozdziałów robię, wszak to już mój zwyczaj – poczynię pewne zastrzeżenia oraz zamieszczę kilka wyjaśnień (moim zdaniem niezbędnych) dotyczących tego miejsca, w którym się właśnie zjawiamy. Oczywiście po to, ażeby wszystko to, co potem napiszę, dla W.Sz.Czytelników było absolutnie jasne, zanim jeszcze do lektury kolejnych wydarzeń, które tu zaistniały, przystąpimy.
Otóż, zapewne zdziwicie się nieco, dlaczego tytułem rozdziału jest stolica Wenezueli, skoro lądujemy w zupełnie innym miejscu – mianowicie, w największym i najbardziej ruchliwym porcie tego kraju, w La Guaira. Czy zatem nie powinienem zacząć właśnie od niego, a dopiero potem opowiedzieć wam co wydarzyło się później, już w Caracas..?
Natychmiast więc wyjaśniam, że La Guaira, tak właściwie, jest częścią szeroko pojmowanej metropolii Caracas, choć de facto nie stanowi z nią jednej integralnej całości z uwagi na oddzielające oba te miejsca od siebie pasmo skalistych wzgórz, które – chociaż zbyt wysokie nie są, a i nawet dość wąskie – dosyć skutecznie jednak oba te miejskie organizmy od siebie odseparowują, sprawiając, że La Guaira jest jednak całkowicie samodzielnym bytem, miastem i portem morskim odrębnym, posiadającym jednakże coś, czego w samym Caracas już nie ma i z uwagi na ukształtowanie tamtego terenu nawet być nie może – mianowicie, międzynarodowego portu lotniczego.
A zatem znajdujące się w La Guaira lotnisko imienia Simona Bolivara jest de facto „powietrznym oknem na świat” wielkiego Caracas, położonym około 20 kilometrów od jego centrum, a połączonym z nim dość długim wykutym w skałach tunelem, bez którego zresztą drogowe połączenie obu tych miejsc byłoby niezwykle utrudnione. Tunel jednak istnieje, ma się znakomicie, prezentuje się całkiem okazale i oryginalnie, co rzecz jasna sprawia, iż każdy przybywający drogą powietrzną do stolicy Wenezueli przybysz już na samym wstępie swojej wizyty „częstowany” jest dość specyficznego rodzaju turystyczną atrakcją, ma bowiem doskonałą okazję zaznania szczególnych wrażeń związanych z dość długą podziemną jazdą z lotniska do miasta.
Tak więc – moi drodzy – pomimo faktu, iż ląduję teraz w Międzynarodowym Porcie Lotniczym Simona Bolivara położonym nieopodal miasta La Guaira, to tak naprawdę tym razem zjawiam się w Caracas, do samej La Guairy nawet nie zaglądając, stąd zatem taki a nie inny tytuł niniejszego rozdziału.
Owszem, kiedyś w przyszłości o samym porcie La Guaira także zamierzam coś napisać, jako że będąc tam kilkukrotnie, również parę wcale ciekawych przygód zaznałem, ale uczynię to dopiero wtedy, gdy pojawimy się tam na jakimś statku – kiedy dotrzemy tam drogą morską, jak na prawdziwych marynarzy przystało, nie zaś „spadając desantem z powietrza” jako zwykły podróżnik. Ha, „zwykły podróżnik” – jak to zresztą dziwacznie i niebanalnie brzmi, prawda..?
Dzisiaj natomiast, jak już wyjaśniłem, ląduję w Caracas, dokąd zresztą już niebawem dotrą pracownicy naszej Agencji, aby zabrać mnie – najpierw do ich położonej w samym sercu wenezuelskiej stolicy siedziby, a potem samochodem odwieźć mnie już do Puerto Cabello.
Mój „samolocik-truposz” wylądował szczęśliwie, choć oczywiście bez „przepisowego kangura” przy zetknięciu się z betonowym pasem lotniska się nie obyło. Huknęliśmy bowiem podwoziem w ziemię nawet dość „zdrowo” – tak, to rzeczywiście trzeba uczciwie przyznać, że nasz pilot fantazji pozbawiony nie był, o nie, bo „gruchnięcie” w istocie było dość mocne (a moje serduszko jak zwykle aż podskoczyło z wrażenia) – ale już po chwili wszystko odbywało się normalnie. Zjazd z pasa, kołowanie, podjazd pod terminal i... wysiadka. Ufff, wreszcie! Ważne, że wysiadam... jeszcze żyw..!
Kilkanaście minut później natomiast, już po odebraniu mojego bagażu oraz „uzbrojony” we wbitą w paszport wizę w czasie przekraczania granicznej odprawy, zjawiam się w hali przylotów i rozglądam się ciekawie dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto trzymać będzie w ręku jakąś kartkę z moim nazwiskiem lub z nazwą statku, na który jadę.
I nieomal natychmiast dostrzegam ponad głowami oczekujących tu osób niewielki kartonik z wypisanym na nim moim imieniem – wprawdzie zamiast „w” napisano „v”, a nazwiska nie było w ogóle – ale i tak wiadomo było, że to właśnie o mnie chodzi, to oczywiste. Podchodzę więc bliżej i już po chwili zostaję bardzo serdecznie przywitany przez dwoje wysłanników naszej Agencji – bardzo wysoką (oj tak, dyć ona była o „dobrą głowę” wyższa ode mnie!) kobietę w średnim wieku oraz przez młodego, tak „na oko” 22-25 letniego chłopaka. Ten młodzieniec od razu krzepko złapał obie moje torby (i się przy tym ani odrobinkę nie zachwiał - ba, on się nawet nie skrzywił, kiedy te moje „kamienie” z ziemi podnosił - ot, „pestka” dla niego. Kurde, to ja jednak jestem aż tak słaby!?), ta pani zaś natychmiast wyjaśniła mi moją obecną sytuację.
To znaczy, najpierw... przeprosiła mnie gorąco, że niestety mój wyjazd do Puerto Cabello nieco się opóźni. Będę musiał jeszcze trochę na niego poczekać, ponieważ ich kierowca jest teraz jeszcze gdzieś w trasie i dopiero po południu w ich Agencji znowu się pojawi – właśnie po to, aby mnie do Puerto Cabello na statek dowieźć. Zatem, póki co, jedziemy wpierw do ich biura w Caracas, gdzie będę mógł spokojnie na mój transport poczekać.
„Cholera! – pomyślałem – Znowu mam „pod górkę”..?! Znów muszę „siedzieć na walizach” w oczekiwaniu na Bóg wie co..?! I ciekawe jeszcze, jak długo? A może będzie jednak tam jakaś możliwość ucięcia sobie choć krótkiej drzemki..? Wszak padam z nóg!” – marzyłem sobie, jeszcze wtedy nie wiedząc, że będzie to NIESTETY (oczywiście, a jakże) zupełnie niewykonalne...
Wsiadamy do samochodu i ruszamy. Najpierw wyjeżdżamy z parkingu wprost na okalającą lotnisko szeroką obwodnicę, potem kierujemy się na prowadzącą w stronę Caracas „wylotówkę”, by już po kilku minutach... gnać nią iście po wariacku, jak na złamanie karku..! „Kurczę blade! – myślę sobie – Czy ten chłopaczek zwariował? Taki młodziak, a już rajdowego kierowcę udaje..?!” Bo rzeczywiście chłopak chyba „depnął do samej dechy”, ponieważ wyprzedzaliśmy wszystkich na tej drodze jak slalomowe tyczki.
Rety, jeszcze mi takich wrażeń brakowało na to wszystko, co od wyjazdu z domu przeżyłem..?! Ale cóż mam począć? Mam mu teraz zwracać uwagę, że mocno przesadza, albo prosić go, żeby zwolnił? Ot, nie wypada przecież z takiej strony się w nowym towarzystwie pokazywać, prawda..? Bo co sobie, na przykład ta „kobieca gidia” o mnie pomyśli – że chłop jest marynarzem (czyli z założenia chłopem nieustraszonym, a tak! A to wszak brzmi dumnie!), gdy tymczasem zwykłej, tyle że szybkiej jazdy samochodem się boi..?!
Zatem, ani przez moment nie próbowałem protestować, ani nawet niczego sugerować, tylko „bardzo dzielnie”... wbiłem się jak najgłębiej w mój fotel, aby nazbyt dużo na drodze przed nami jednak nie obserwować – bo wiadomo: „czego oczy nie widzą, to... sercu lżej”. Czyli, tłumacząc to po chłopsku: „serce mniej ze strachu podskakuje”, ot co. Ufff, trochę mi wtedy ulżyło, ale napięcia aż do samego końca naszej wycieczki pozbyć się jednak nie mogłem, bowiem ta jazda rzeczywiście „nosiła wszelkie znamiona” jazdy wręcz szaleńczej! A już zwłaszcza z tego powodu, że...
No właśnie, moi drodzy... Zwłaszcza że już po około 10 minutach naszej jazdy... potrąciliśmy psa! Tak, niestety w pewnej chwili wpadł nam wprost pod maskę jakiś wałęsający się przy drodze niewielki kundelek, którego – jak zdążyłem zauważyć – uderzyliśmy prawą stroną przedniego zderzaka, co na szczęście nie spowodowało jego natychmiastowej śmierci, ale... chyba jednak któraś z jego nóg mocno ucierpiała, najprawdopodobniej była złamana, bowiem widziałem tego pieska jeszcze przez moment jak z wielkim piskiem w przeciwną stronę od szosy uciekał i bardzo mocno podczas swego biegu utykał.
„Biedna psinka. – pomyślałem sobie z żalem, ale i jednocześnie ze złością na tego siedzącego za kierownicą żółtodzioba, chociaż akurat w tejże sytuacji on absolutnie nic nie zawinił. Widziałem bowiem wyraźnie, że pies gdzieś z boku nagle nam pod samochód wyskoczył, dosłownie wtargnął na jezdnię jakby pojawiając się znikąd, a jeszcze dodatkowo, właśnie w tym momencie jechaliśmy raczej dość wolno, omijając jakieś stojące przy szosie białoczerwone słupki i barierki, więc z całą pewnością akurat tego wypadku nadmierna prędkość przyczyną nie była. O potrącenie tego pieska pretensji więc do kierowcy mieć nie można było, co najwyżej do jego późniejszej postawy, jako że ten incydent wcale go nie speszył, bo potem ponownie gnaliśmy jak zwariowani. Ot, „spłynęło to po nim jak woda po kaczce”, absolutnie się tym wydarzeniem nie przejął. Ciekawe jednakże, jak by się zachował, gdyby coś podobnego nastąpiło przy dużej prędkości, kiedy to ta psinka raczej na pewno takiego zderzenia już by nie przeżyła – czy ten młodziak widząc, że z psa została jedynie przysłowiowa „mokra plama” także by pozostał niewzruszony i podczas dalszej jazdy nogi z pedału gazu nadal by nie zdejmował..?
Ale najdziwniejsza jednak była reakcja tej kobiety, która na widok tego uciekającego od nas, mocno już poturbowanego kundelka, zaczęła nagle głośno lamentować, co i rusz podnosząc w górę obie ręce, potem łapiąc się nimi za głowę, wołając przy tym wręcz wniebogłosy: „pobre perro, pobre perrito!” Czyniła to jednak w tak teatralny sposób, że przez chwilę pomyślałem sobie nawet, iż... ona po prostu tę żałość udaje! Bo rzeczywiście wyglądało to tak, jak gdyby tylko chciała przed przybyszem z obcego kraju (czyli przede mną, rzecz jasna) pokazać, że wcale nie jest na los tego potrąconego pieska obojętna – ot, tak jakby próbowała zatuszować fakt, iż w rzeczywistości ich obojga to wcale zbytnio nie obeszło, bowiem takowe przypadki zdarzają się tu stosunkowo często, więc i kierowcy z biegiem czasu się do takich zdarzeń musieli przyzwyczaić i na stosowny do sytuacji żal uodpornić. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.
No cóż, zapewne moje podejrzenia wydawały się nazbyt śmiałe, ale... jak już się niebawem okazało, wcale nie aż takie bezpodstawne..! Oj nie, z całą pewnością musiało być w tych moich przypuszczeniach coś na rzeczy, jako że zaledwie kilkanaście minut później – już nieomal w samym centrum Caracas, gdy już pod biuro Agencji podjeżdżaliśmy – wydarzył się jeszcze raz taki sam wypadek, niemalże bliźniaczo podobny do poprzedniego!!!
Bo oto znowu wpadł nam pod maskę jakiś kolejny kundel, tym razem dużo większy, który rzecz jasna także, jak ten poprzedni, wyrósł nam przed autem raptownie jak spod ziemi, dostając się ponadto pod same koła, spod których wprawdzie już po chwili się wydostał i zaczął w jakąś boczną uliczkę umykać, ale jednak zdążyłem jeszcze zauważyć, że był on już niestety dość mocno pokrwawiony. Na grzbiecie miał jakąś dużą otwartą ranę, natomiast jego głośny żałosny skowyt był dla moich uszu wręcz nie do zniesienia..! Czułem bowiem, że akurat tego wypadku ten psiak już nie przeżyje, że jego godziny są już niestety policzone, jako że wyglądał on wprost katastrofalnie – krew lała się z niego obficie, a nogi miał na pewno połamane! Ufff, ależ mi wtedy serducho z żalu podskoczyło! Słuchać tego pisku wprost nie mogłem, dobrze więc, że szybko zniknął on gdzieś poza domami, gdzie zapewne już wkrótce swojego żywota dokona. No cóż...
A jaka była tym razem reakcja owej wysokiej pani? – zapytacie. Otóż, znowu bardzo podobna. Ponownie więc wysłuchać musiałem głośnych lamentów i oglądać podnoszenie rąk w górę, łapanie się nimi za włosy, jakieś pełne litości mamrotania pod nosem – nad dalszym losem tego psiaka, jak mniemam – co jednakże bardzo ostro kontrastowało z postawą „jaśnie pana kierowcy”, którego zachowanie wciąż było na owe wydarzenie, chyba jednak aż nazbyt obojętne. Nic – zero reakcji. Ani przestrachu, ani zaskoczenia, ani choćby krótkiego westchnienia żalu, ani nawet jednego jedynego wypowiedzianego na ten temat komentarza! Ot, dziwne to bardzo...
Czy zatem należałoby sądzić, że byłem mimowolnym świadkiem wydarzeń będących tutaj swoistego rodzaju „normą”..? Czy powinno się przypuszczać, że takowe zdarzenia z udziałem bezpańskich psów są tu na porządku dziennym? No bo jak to jest..? Niezbyt długa przecież jazda z lotniska do Agencji i aż dwa w tym czasie przejechane psy!? Aż taki zbieg okoliczności..? Chyba jednak nie, jako że już chwilkę później znalazłem zapewne sensowne odpowiedzi na powyższe pytania. Bo kiedy pod biurem Agencji już zaparkowaliśmy, a ja wychodząc z samochodu ciekawie się dookoła rozglądałem, to natychmiast zauważyłem, że w naszej najbliższej okolicy takich wałęsających się wszędzie bezpańskich psów w zasięgu mojego wzroku było całe mnóstwo.
Domyśliłem się zatem, że o takie wypadki tutaj wcale nietrudno, że niestety muszą być one tutaj smutną codzienną rzeczywistością, zważywszy na dużą ilość pętających się tu wszędzie czworonogów, z tym że... skąd w takim razie brały się te aż tak bardzo teatralnie wyglądające lamenty tej pani..? Rzeczywiście udawała taką rozpacz, czy też może jednak była ona po prostu akurat tego typu człowiekiem – w przeciwieństwie do tego kierowcy, bardzo wrażliwym i współczującym, choć okazującym swoje żale i uczucia w tak dziwaczny, wręcz pretensjonalny sposób..? No cóż, trudno powiedzieć – zapewne „ten typ już tak miał” – jednakże, gdyby nie fakt, że przecież te wydarzenia były dla tych biednych stworzeń wielkimi tragediami, więc nie bardzo wypada wprowadzać w tym miejscu akcent niejako humorystyczny, to z całą pewnością powiedziałbym, że ta kobieta w swych reakcjach wyglądała bardzo pociesznie, wręcz groteskowo.
Wypakowujemy z bagażnika moje torby i wchodzimy do biura. No, nie powiem, zostałem tam przywitany naprawdę bardzo ciepło (kurde, jak gdyby z honorami niemal..!) przez kilka będących tam osób, z samym Szefem na czele, co rzecz jasna (a tak, właśnie tak!) bardzo miło podłechtało moje „ego”, poczułem się bardzo ważny i w samym centrum zainteresowania, chociaż już wkrótce szeroki uśmiech z mego lica zniknął, a mój chwilowy entuzjazm równie szybko jak się pojawił, tak i zgasł, gdy tylko dowiedziałem się, że... będę tutaj musiał spędzić jeszcze aż pięć godzin w oczekiwaniu na samochód, który mnie do Puerto Cabello zabierze. Poinformowano mnie grzecznie, że wcześniej mnie tam podrzucić dzisiaj im się już nie uda.
„No kur*a jego mać..! – pomyślałem sobie znowu bardzo elegancko – Aż pięć godzin..?!” Przyznam szczerze, iż mnie to nieco wystraszyło – 5 godzin czekania!? Już na samym wstępie zresztą, bo przecież – jak należało się spodziewać – tylko na tym może się nie skończyć, nie była to bowiem liczba aż tak całkiem pewna, skoro dokładnej godziny wyjazdu nikt z tutaj obecnych podać mi nie był w stanie. Ot, na moje konkretne pytania odpowiadano jedynie: „może 17-ta, może 18-ta... Zobaczymy. Zależy kiedy ten nasz kierowca wreszcie tu dotrze. Bo póki co, jest jeszcze gdzieś w trasie.”
O rety! I co teraz..? Przecież ta wiadomość nieomal skosiła mnie z nóg, zważywszy na moje aktualne zmęczenie i przeogromną tęsknotę za jakąkolwiek możliwością odpoczynku. Ha, to może właśnie dlatego wszyscy ci ludzie byli wobec mnie tacy wylewni i serdeczni..? Może dlatego okazali mi aż tak wielką życzliwość na przywitanie, aby nieco złagodzić w mej duszy skutki tej hiobowej wieści, którą już na wstępie musieli mi przekazać, dobrze przecież wiedząc, że takie koczowanie na walizkach wcale do przyjemności nie należy..? Toż musieli się domyślać, że takowe bezproduktywne oczekiwanie spodobać mi się nie może, więc z całą pewnością zadowolony z tego nie będę..?
No tak, ale stało się... Jak zatem mam zabić ten czas, gdy w tym biurze – jak od razu zdążyłem się zorientować – o jakimkolwiek wypoczynku w pozycji horyzontalnej nawet mowy być nie mogło?! Bo co niby miałbym zrobić, skoro to pomieszczenie było bardzo niewielkie i w dodatku wręcz niemiłosiernie wszelakimi meblami zagracone..? Miałbym im się może położyć wprost na podłodze między biureczkami i próbować pospać..? Toż od razu widać, że to niemożliwe..! Wszak „za psa robić nie będę”, aby jakimś obcym ludziom pod nogami jakoweś legowisko sobie rozkładać, no nie..? Ufff, aż jęknąłem z rozczarowania...

Koniec odcineczka numer 8…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020