Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - La Guaira/Caracas-2
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - La Guaira/Caracas-2

 
Wenezuela
Wenezuela, La Guaira, Caracas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9785 km
 
Przypominam – jestem teraz w Caracas, w biurze Agencji, która już niebawem zorganizuje mi przejazd na mój statek do Puerto Cabello…

Pozostaje mi zatem już tylko rozlokować się jakoś w miarę wygodnie na podsuniętym mi naprędce przez któregoś z urzędników fotelu, albo po prostu „wziąć się jakoś w garść”, zebrać w sobie jeszcze tę resztkę sił i... wybrać się na spacer na miasto, aby chociaż z tego pobytu w samym centrum wenezuelskiej stolicy skorzystać, skoro już aż tak dużą ilością wolnego czasu dysponuję. Pal więc już licho ten ewentualny wypoczynek na tym wąziutkim foteliku, bo i tak – jak przypuszczam – nic specjalnego z tego nie będzie. A na stojąco, niestety, jak dotąd spać się jeszcze nie nauczyłem, ot co. A zatem wybieram się do miasta... „Tylko, drogi panie marynarzyku... – mówiłem do siebie ostrzegawczo – Żadnego piwa, żadnego piwa, żadnego piwa..!!! Dobrą nauczkę wszakże już od losu dostałeś, nieprawdaż..?”
Oj tak, prawdaż, moi kochani... Ta nauczka, która spotkała mnie na Arubie wciąż jeszcze świeżo tkwiła mi w pamięci, w dodatku moje zmęczenie tą podróżą naprawdę już bardzo mocno dawało mi się we znaki, dobrze więc zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli ponownie bym sobie pozwolił na cokolwiek, co by to wyczerpanie jeszcze bardziej pogłębiło – ot, na przykład takie właśnie wypicie piwa gdzieś w mieście w przekraczającym 30 stopni upale – to tym razem los mógłby już się dla mnie aż tak łaskawy nie okazać, to jasne. Dlatego też już na samym wstępie w moim sercu i w duszy takowe szaleństwa wykluczyłem, decydując trzymać się w swym postanowieniu z żelazną konsekwencją, nawet gdybym podczas mojej przechadzki po mieście poczuł się znakomicie i pełen sił.
Tak, bo przecież taki chwilowy przypływ energii zawsze u każdego jest możliwy, jeśli nastąpią ku temu sprzyjające okoliczności, jednakże akurat w moim ówczesnym położeniu mogłoby to aż nazbyt uśpić moją czujność i w efekcie okazać się zgubne. Brrr, już na samo wspomnienie mojej wczorajszej przygody w samolocie na lotnisku w Oranjestad zrobiło mi się gorąco ze strachu, co rzecz jasna jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że na absolutnie żadne wygłupy pozwalać już sobie nie powinienem. Ba, nawet i sam spacer zaplanowałem w żółwim tempie, aby tylko – broń Boże – swojego organizmu znowu do skrajnego wyczerpania nie doprowadzić, bo tego by jeszcze brakowało, ażebym padł gdzieś tutaj „na pysk” wprost na ulicy! Ale, sądziłem jednak, że już tym razem rozsądku mi nie zabraknie.
Zbieram się więc do mojego spacerku bardzo wolniutko, wręcz statecznie, w kąciku biura Agencji w przesłoniętym dużą szafą miejscu zakładam na siebie nową koszulkę, kieruję się do wyjścia, gdy nagle jeden z pracowników podnosi się ze swego fotela, oznajmiając mi, że teraz właśnie zaczyna się ich przerwa w pracy, czas więc najwyższy na obiad, na który rzecz jasna także i mnie zapraszają. A nie jest to wcale daleko, bowiem odwiedzana przez nich najczęściej restauracja jest dosłownie tuż za rogiem ich ulicy, zatem: „señor, idziemy najpierw coś przekąsić, a potem możesz sobie wyruszyć na podbój Caracas już stamtąd, wprost z restauracji. A obiad ten, co oczywiste, jest na koszt Agencji, jako że wchodzi to w ogólne koszty obsługi mojej osoby w transporcie na statek. OK..?” No jasne, że OK. Przecież głodny jestem jak wilk. Idziemy więc.
Moi drodzy, oczywiście opisywać wam tegoż posiłku nie będę (no tego by jeszcze brakowało!) wspomnę tylko, że pozwoliłem sobie wówczas – dość bezczelnie zresztą, przyznaję – pozamawiać wszelakich „owoców morza” tyle, ile tylko moja dusza w tamtej chwili zapragnęła, ot co. Nabrałem więc sobie na talerz cały stos krewetek i małych ośmiorniczek, dodałem do tego kilka kawałków jakichś przesmacznych ryb, a do popicia wziąłem sobie aż cały litr Coca-Coli. A niech tam, raz się żyje, więc poucztuję sobie chociaż, skoro już na zwykły wypoczynek i spanie możliwości nie mam. Nikogo jednakże z moich współbiesiadników z Agencji za bardzo i tak to nie zdziwiło, nikt nawet specjalnie na moją ówczesną „żarłoczność” uwagi nie zwrócił, natomiast nieomal przez cały czas obiadu opowiadano mi, co zaraz potem powinien w Caracas odwiedzić, dokąd iść, ażeby mój wolny czas jak najrozsądniej wykorzystać.
I tak rzecz jasna już po wyjściu z restauracji uczyniłem, udając się dokładnie w te miejsca, które mi polecono, choć oczywiście nie na wszystko starczyło mi wtedy czasu i ochoty. No i sił także, bowiem już po około godzince mojego „kolędowania” po centrum miasta, znowu poczułem narastające we mnie zmęczenie i kolejny przypływ senności, które to uczucia nieomal natychmiast „przywołały mnie do porządku”, „zapaliły mi w główce czerwone światełko alarmowe”, abym tylko w moim spacerku nazbyt nie przesadził. Toteż od razu zrobiłem przepisowy „w tył zwrot”, do siedziby Agencji czym prędzej powracając, planując sobie po drodze to, że jednak popróbuję w jakiś sposób rozlokować się na tym pozostawionym mi do dyspozycji foteliku, bo może jednak zasnąć mi się choćby na krótką chwileczkę uda..?
A co mógłbym wam napisać na temat samego Caracas, skoro już dana mi była od losu okazja pokręcenia się nieco po samym ścisłym centrum tego miasta? Otóż, moi drodzy, tegoż dnia odwiedziłem w wenezuelskiej stolicy zaledwie kilka i w dodatku znanych mi już miejsc, jako że kiedyś – to znaczy w roku 1982 – już tu byłem, kiedy to podczas naszego zawinięcia na jednym ze statków PLO do La Guairy, zorganizowano nam wycieczkę właśnie do Caracas, toteż postanowiłem, iż jakiekolwiek opisy tutejszych zabytków czy innych mieszczących się tutaj turystycznych atrakcji - na przykład słynnego mauzoleum z grobem Simona Bolivara, które rzecz jasna każdy odwiedza tu w pierwszej kolejności – tym razem, czyli w rozdziale niniejszym już sobie podaruję, pozostawiając to na inną okazję, właśnie na czas naszej tamtejszej wizyty w La Guaira, zgoda..? Bo teraz, przyznam szczerze, już nie za bardzo mam na to ochotę.
Bo teraz, moi drodzy, wracam właśnie ze spacerku do siedziby naszej Agencji, gdzie... całkiem niespodziewanie czeka na mnie dość miła wiadomość. Taka mianowicie, że ów mający mnie podrzucić do Puerto Cabello kierowca zjawi się tu jednak dużo wcześniej niż początkowo sądzono – ot, akurat jest już w drodze do biura – zatem mam się już powoli do drogi szykować, bo lada moment wyruszamy. Przyznam, że bardzo mnie to ucieszyło, jako że w takiej sytuacji oszczędność aż około dwóch godzin mojego ewentualnego zupełnie bezproduktywnego „gnicia” na wąziutkim foteliku, miała naprawdę swoje niebagatelne znaczenie. Ba, rzekłbym nawet, że wręcz kluczowe... Zatem już za chwilę wyruszać będę – mam przynajmniej taką nadzieję! – w ostatni etap mojej podróży na statek...
No i rzeczywiście – już po kilku minutach agencyjny kierowca się zjawił, a jeszcze w dodatku wcale nie zamierzał się w biurze rozsiadać, tylko natychmiast chwycił moje torby i pognał z nimi na ulicę, przy której jego auto stało już zaparkowane. Pożegnałem się więc już z będącymi tu urzędnikami, jak najszybciej wyszedłem na zewnątrz i... znowu z wrażenia stanąłem jak wryty. Bo oto widzę ów samochodzik, którym już za chwilę wyruszać mamy w około dwustukilometrową trasę do Puerto Cabello – był to jakiś mocno już zdezelowany pick-up, posiadający szoferkę na jedynie dwie osoby i oczywiście niemający żadnego zamykanego bagażnika. Ot, po prostu, moje torby facet rzucił bezceremonialnie na górę odkrytej platformy, mi zaś natychmiast zapraszającym gestem wskazał miejsce tuż obok siebie w szoferce.
Spytałem go więc od razu, czy nie ma on jednak jakiejś innej możliwości ulokowania mojego bagażu w tym samochodzie, ponieważ tak luzem położone torby „na budzie” pick-upa (ufff, co za koszmarnie wyglądające wyrażenie! Istnieje w ogóle coś takiego?) moim zdaniem chyba jednak w niewystarczający sposób są zabezpieczone, czyż nie? No bo co będzie, na przykład w czasie deszczu..? Przecież w takim wypadku przesiąkną wodą na amen! A poza tym, torby te leżeć sobie będą w czasie naszej jazdy dość nisko i zupełnie na widoku, stanowiąc zapewne bardzo łakomy (i dość łatwo osiągalny, jakby co) kąsek dla jakiegoś przygodnego złodzieja, nieprawdaż?
Facet oczywiście mi przytaknął, ale ja mój wywód kontynuowałem – takie leżące na wierzchu i dosłownie w zasięgu ręki podróżne torby, co oczywiste, mogą stanowić wyborną okazję dla każdego rabusia, który dosłownie w sekundę może z takiej gratki skorzystać – ot, chociażby podczas nawet i bardzo krótkiego postoju na byle jakim skrzyżowaniu! Wystarczy bowiem tylko wyciągnąć rękę, porwać je i uciec! Ja więc się na takie coś nie zgadzam, i już! Trzeba po prostu mój bagaż jakoś lepiej zabezpieczyć, zanim jeszcze w ogóle w naszą drogę wyruszymy – ot co.
A cóż tenże kierowca na to..? Jak na tę moją niezwykle długą i niepozbawioną moich pełnych dramatyzmu gestów perorę zareagował..? Otóż, facet wyraźnie się moją postawą przejął, jednakże rozłożył tylko bezradnie ręce, w chwilkę potem natomiast z zupełnie rozbrajającą szczerością mi odpowiedział, że… owszem, czasem zdarzały mu się takie incydenty, że ktoś mu bezpośrednio „z budy” coś luźno tam położonego podczas jazdy zakosił, ale tym razem tak NA PEWNO nie będzie – O NIE, ON ZA TO RĘCZY – jako że natychmiast je jakimś dużym kocem przykryje, a ponadto jeszcze przywali kilkoma drobiazgami, które szybko ze swej szoferki już powykładał – jakiś duży kanister, stary kombinezon roboczy, pełne kolorowych szmat wiaderko i parę innych, zupełnie dla mnie nierozpoznawalnych metalowych elementów „czegoś tam” (jakieś zapasowe części lub stare narzędzia może?). A zaraz potem oświadczył mi, że właśnie tak zrobić musi, bo żadnej innej możliwości schowania tych toreb do wewnątrz samochodu po prostu nie ma.
No cóż, akurat w to ostatnie uwierzyłem od razu i bez żadnych zastrzeżeń, kiedy to z ciekawością głowę do szoferki wsunąłem, bo zauważyłem natychmiast, że w istocie miejsca w niej za wiele nie było. No chyba, żebym wziął te torby na własne kolana, ale przecież takie rozwiązanie byłoby jednak w tej sytuacji dość komiczne, nie wspominając już nawet o tym, że przecież w ten sposób aż tak ograniczyłbym wygodę swojej podróży, że sam już nie wiem, jak bym to wszystko przetrzymał. Chyba bym zesztywniał jak nieboszczyk, albo ścierpł do reszty. Chcąc nie chcąc zatem musiałem na takowy układ przystać, bo rzeczywiście innego wyjścia z tej sytuacji nie było. Ufff, tak więc pozostaje mi już tylko mieć nadzieję, że nie będzie deszczu, ani też żadne obce łapy do moich bagaży dobierać się nie będą.
No tak, wszystko jasne, tylko że... jak w takiej głupiej sytuacji mogę sobie pozwolić na jakąkolwiek drzemkę podczas jazdy, choćby i nawet jedynie na jakąś jej próbę..? Toż nawet oczu zmrużyć nie będę mógł z obawy o swoje rzeczy, chcąc cały czas mieć na nie baczenie, ażeby w chwili potrzeby (czyli deszczu) zdążyć wziąć je do szoferki aby nie zamokły! Już o pilnej obserwacji dookoła nas wszelkich potencjalnych złodziejaszków nie wspominając, bo akurat to już na samym wstępie naszej podróży rozpocząłem, gapiąc się wciąż w pobliski nam tłum przechodniów przy każdym naszym postoju, czy to na skrzyżowaniu, czy w jakimś korku, zanim jeszcze na dobre z Caracas nie wyjechaliśmy. No cóż, czyli z kolejnej potencjalnej szansy na chociażby krótki wypoczynek znowu wychodzą przysłowiowe „nici”. Ufff, jak pech to pech!
Wkrótce wydostaliśmy się już z miasta, wyjeżdżając na prowadzącą do Puerto Cabello drogę, na której już mogłem wreszcie pozwolić sobie na pewne odprężenie, jako że płynna szybka jazda umożliwiała mi już „spuszczenie z oka” bacznie dotąd przeze mnie obserwowanego bagażu, choć oczywiście o jakiejkolwiek drzemce jednak wciąż mowy być nie mogło. No bo po prostu – bałem się, i już! Wolałem zatem nadal „tkwić na swym posterunku”, z dużym niepokojem lustrując niebo i przesuwające się po nim w naszym pobliżu ciemne deszczowe chmury – których, jak na złość, właśnie wtedy było dookoła nas całe mnóstwo – aniżeli pozwolić sobie na jakiś luz, przymykając oczka, aby potem „nie obudzić się jednak z ręką w nocniku”, czyli z torbami pełnymi wody, lub jeszcze gorzej, bo zupełnie bez nich. Wszak, prawdę mówiąc, w ewentualną szybką reakcję kierowcy w razie deszczu nie wierzyłem.
A poza tym, podejrzewałem, że nawet gdybym zechciał sobie moją czujność odpuścić, to chyba jednak i tak najprawdopodobniej zasnąć by mi się nie udało, ponieważ gorąco w samochodzie było wręcz przeokropnie – nawet pomimo pootwieranych okien i dość sporego dzięki temu przewiewowi – a o jakiejkolwiek klimatyzacji w tym pojeździe – oczywiście, a jakże – nawet nie można było pomarzyć, bo był to przecież zwykły stary grat, i tyle. Taki typowy „second hand” z USA.
Siedziałem więc na swym fotelu cały czas zlany potem dosłownie „od stóp od głów”, strasznie się w tym upale męcząc (przypominam – jeszcze dwa dni temu byłem przecież na prawie dwudziestostopniowym mrozie!) i niestety ponownie zaczynając odczuwać coraz gwałtowniejsze już bicie serca, ogólne osłabienie i kolejne napady duszności i gorąca. „Kur*a mać! – biadoliłem w duszy, czując zresztą jak znowu zaczynam się o swoje zdrowie poważnie bać – Byle jak najszybciej dojechać na statek!”
O, i w takich to właśnie warunkach, moi drodzy, i przy takim moim ponownie pogarszającym się samopoczuciu, nagle... utknęliśmy w korku! Tak, niestety – na tej drodze, gdzieś przed nami wydarzył się wcześniej jakiś wypadek, który spowodował czasowe ograniczenie swobodnego przejazdu, trasa się więc natychmiast zakorkowała, a rozładowywanie zagęszczonego w tym czasie ruchu samochodów trwało około... dwie godziny!
Rety, czy mogę się więc wam w tej chwili na swój parszywy los poskarżyć..?! Tak..? Zatem, odpowiedzcie mi proszę na jedno pytanie – czy wiecie co to znaczy poruszać się w ślimaczym tempie przez całe dwie godziny w prawie czterdziestostopniowym tropikalnym skwarze, będąc zamkniętym w stalowej puszce bez jakiejkolwiek klimatyzacji i ochłody..?
I jeszcze w dodatku będąc już wręcz ekstremalnie zmęczonym i niewyspanym - a żeby było już zupełnie do kompletu tych wszystkich moich ówczesnych dramatów, to dodam jeszcze, iż do szoferki naszego cudownego grata wciąż dostawały się w jakiś sposób od strony podwozia potwornie śmierdzące spaliny, co powodowało na dokładkę jeszcze dodatkowe zdrowotne „atrakcje” w postaci „podduszania się” z powodu braku wystarczającej ilości tlenu..? Koszmar, prawdziwe piekło na ziemi!!!
No cóż, krótko mówiąc, myślałem, że się wtedy w kabinie tego autka po prostu jak kurczak na rożnie upiekę! Bo to w istocie było istnym przekleństwem! Ani wyjść na zewnątrz choćby na chwileczkę „dla przewietrzenia się” nie można było, bo przecież wszędzie dookoła nas sznury wolno posuwających się do przodu samochodów, ani nawet żaden sensowny odpoczynek gdzieś na poboczu w grę nie wchodził, bowiem droga ta była tak przedziwnie pobudowana, że po prostu ani odrobinki wolnego miejsca z jej boku nie było. Nic, tylko jakieś głębokie rowy, i tyle. Trzeba było zatem wciąż posuwać się wolniuśko do przodu i liczyć jedynie na jak najszybsze rozładowanie się tego zatoru.
A ja niestety miałem wrażenie, że dosłownie już ledwo żyję! Czułem się skonany wręcz do ostateczności, a jeszcze na domiar złego, znowu to serce... Skacze, skacze i skacze..! Kurw* mać! Ja chcę już na stateeeek! Dojadę tam wreszcie..?! I czy tę pierdol*ną podróż w ogóle przeżyję..?! Cholera, ja nie chcę dokonać mojego żywota w takim zdezelowanym „trupie” – jeśli już, to w Mercedesie lub chociażby w jakimś Volvo czy Audi, no nie..? Boże, za co mnie dziś aż tak bardzo karzesz..?! Za tę „kuchenną łacinę”, której rzeczywiście ostatnio w niniejszym tekście nieco nadużywam..? Ufff...
No tak, to rzeczywiście prawda, że kolejny już etap mojej aktualnej podróży wskutek niezbyt sprzyjającemu splotowi okoliczności stał się dla mnie udręką, ale jak to już na naszym świecie bywa, nawet i te najgorsze wydarzenia mają na szczęście swój koniec. Zatem męczyłem się podczas tej jazdy wręcz niemiłosiernie, ale wreszcie do Puerto Cabello, w sumie cały i zdrowy (no tak, żyłem jeszcze, a to przecież najważniejsze, czyż nie?) dojechałem.
Kiedy zaś ujrzałem już przy drodze tabliczkę z nazwą tego miasta, to przyznam szczerze, iż z prawdziwą ulgą odetchnąłem. Co prawda gdzieś tam w głębi duszy czułem jeszcze jakąś obawę, ażeby przypadkiem się nie okazało, że... znowu na mój statek – podobnie jak to miało miejsce w Maracaibo - dobrnąć na czas nie zdążyłem, że niestety wyszedł on w morze jeszcze przed moim przyjazdem, ale jednak – NA SZCZĘŚCIE – nic takiego już mnie nie spotkało.
O tym rzecz jasna przekonałem się dopiero wówczas, gdy już do portu ostatecznie zajechaliśmy i mój statek w końcu na własne oczy zobaczyłem, ale ja naprawdę wolę uprzedzić fakty i napisać o tym już teraz, ażeby... wam się pochwalić (a tak, pochwalić!), jaki to ze mnie zuch, że pomimo aż tak wielu przeciwności losu udało mi się jednak dobrnąć do ostatecznego celu mojej, nieomal trzydobowej podróży w stanie – że się tak wyrażę – jeszcze wciąż „nienaruszonym”. To znaczy, przeokropnie zmęczony i tą podróżą wyczerpany, ale jednak wielce zadowolony ze szczęśliwego jej zakończenia i... nieponiesienia w sumie aż tak nazbyt wielu „strat własnych na moim ciele i umyśle”.
Owszem, mój organizm mocno mi się podczas tej podróży buntował, ale wreszcie mi szelma odpuścił, już na długi czas pozostawiając mnie w spokoju. Ale o tym nieco później, jak już w końcu na pokład mojego statku wejdę, bo teraz jeszcze chciałbym... przyznać się wam do...
No właśnie, chciałbym wam szczerze przyznać się do tego, iż jednak nie wytrzymałem w finale naszej jazdy nerwowo i... poprosiłem kierowcę, aby jednak tuż przed wjazdem w zatłoczone ulice tego miasta przy drodze na momencik się zatrzymał, jako że ja... koniecznie chcę się przesiąść „na budę”, aby jednak „trzymać rękę na pulsie”, moich toreb już osobiście pilnując..!
A tak, właśnie tak było – wjechałem zatem do Puerto Cabello nie jak stateczny podróżnik w szoferce samochodu, ale jak jakiś, nie przymierzając, przygodnie spotkany na drodze autostopowicz, siedzący z braku miejsca w środku auta, na ładunkowej platformie pick-upa. A co, śmieszne to, stwierdzicie może..? Zapewne tak, ale za to już przynajmniej na sam koniec mojej eskapady kolejnych nerwowych chwil sobie oszczędziłem. I o to chodzi, i o to chodzi...

Wjeżdżamy do kolejnego miasta na naszej trasie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020