Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - Puerto Cabello-1
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - Puerto Cabello-1

 
Wenezuela
Wenezuela, Puerto Cabello
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9898 km
 
PUERTO CABELLO - Wenezuela - Grudzień 1991

Na poczatek, „takie malutkie apropos” – czy wiecie skąd się w ogóle wzięła nazwa tego kraju – Wenezuela..? No patrzcie tylko, o mały włos w ogóle bym zapomniał o tym napisać. Szybko więc ten błąd naprawiam, bowiem akurat ten fakt – przynajmniej moim zdaniem – koniecznie wam znany być musi! Musi, i już – jako że jest to w istocie sprawa bardzo ciekawa.
Otóż, kiedy w roku 1498 Krzysztof Kolumb po raz pierwszy to miejsce odwiedził (mam tu rzecz jasna na myśli północne wybrzeże dzisiejszej Wenezueli, nie zaś Amerykę w ogólności, to oczywiste), to sam osobiście (!) nadał mu nazwę „Venezuela” – czyli... Mała Wenecja! Tak, bo gdy jego statki zakotwiczyły u wejścia do jeziora Maracaibo, a potem szalupami kilkadziesiąt osób wybrało się na rekonesans na ląd, to pierwszą rzeczą jaką tam owa ekspedycja napotkała, była niewielka indiańska wioska składająca się z małych chatek pobudowanych na wbitych w dno jeziora palach. Kolumbowi natychmiast więc ów widok skojarzył się z przepiękną włoską Wenecją, miastem na wodzie przecież, postanowił on zatem właśnie tak tę nowoodkrytą osadę nazwać. Ciekawe, prawda..? Z biegiem lat nazwa ta rzecz jasna objęła już całe terytorium tego wybrzeża.
Wobec powyższego więc należałoby stwierdzić, iż koniecznie powinienem ten krótki wątek zamieścić dużo wcześniej, właśnie w odcinku o samym Maracaibo, ale cóż – zgapiłem się niestety, zupełnie o tym zapominając, jednakże teraz to moje WRĘCZ KATASTROFALNE niedopatrzenie nadrabiam. Wiem – i tu jeszcze raz mocno w piersi się biję - trochę późno, kiedy już na dobre w tym kraju zagościć zdążyliśmy, ale... przecież lepiej późno niż wcale, czyż nie..?
Jednakże, jak sądzę, tyle ciekawostek na temat tego kraju jak na razie wystarczy. O pochodzeniu jego nazwy już wiecie, natomiast jakichś dodatkowych dotyczących jego danych – gdyby ktoś z W.Sz.Czytelników był tym zainteresowany – można przecież z łatwością doszukać się w odpowiedniej encyklopedii. Wątek ten zatem już kończę, jako że rolę geograficznego przewodnika póki co w sposób wystarczający odegrałem, ot co.
Teraz zaś czym prędzej powracamy już do naszej przerwanej na te kilka akapitów akcji… To znaczy, do momentu, gdy siedząc na platformie półciężarówki, która mnie tu przywiozła, tryumfalnie (a tak, nieomal jak Cezar siedzący na rydwanie) wjechałem wreszcie do portu, a potem już pod sam trap mojego statku, na którym miałem spędzić aż osiem następnych miesięcy mojego kolejnego kontraktu.
W tym miejscu rzecz jasna godzi się przypomnieć wam, cóż to w ogóle jest za statek, na którym się właśnie zjawiłem, prawda? Toteż spieszę z wyjaśnieniem, iż wy wszyscy doskonale już go znacie, jako że opisywałem go już dość dokładnie w rozdziale o Rio de Janeiro, gdzie się po raz pierwszy w ogóle na nim znalazłem, pamiętacie..? Tak, to właśnie jest dokładnie ta sama jednostka, na której już wcześniej „podróżowałem” z wami po kilku portach tego rejonu – „byliśmy” bowiem na nim już i w Fond Mombin na Haiti, i w Kingston na Jamajce, i w Rio Haina w Dominikanie… Zatem, jak mniemam, dalsze jego przedstawianie wielkiego sensu już mieć nie będzie, prawda..?
Co więcej, tak się jakoś dziwnie złożyło, że na tym samym statku „byliśmy” już razem także w meksykańskich portach Tuxpan i Tampico, w północnoamerykańskich Mobile i Burnside, w Puerto Barrios w Gwatemali, w Puerto Cortes w Hondurasie, a także w Point Lisas na Trynidadzie, z tym że wszystkie wizyty w tych ostatnich wymienionych przeze mnie portach miały miejsce już… dużo później od wydarzeń, które teraz wam w Wenezueli opisuję! A tak, bo przecież w niniejszych „Wspominkach” prawie zawsze z utrzymaniem chronologii w naszych wspólnych podróżach po świecie jestem na bakier – robię to oczywiście jak najbardziej świadomie – co rzecz jasna poskutkowało tym, że zapoznaliście się już z pewnymi przygodami z wyżej wymienionych portów, gdy tymczasem zdarzeń wcześniejszych jeszcze poznać nie zdążyliście. Czyli tych, kiedy właśnie się ponownie na tym samym statku na mój drugi na nim kontrakt pojawiłem.
A zatem wszystko już jasne – ten rejs zaczął się dla mnie właśnie w Puerto Cabello, natomiast do wyżej wymienionych portów zaglądałem już dużo później (proszę zresztą łaskawie spojrzeć na daty rzeczonych rozdziałów), ale… czy to aż takie ważne, ażeby zakłócało to wam w jakikolwiek sposób lekturę niniejszego „Dzieła”..? Ot, po prostu, zamieszałem to wszystko dość mocno, ale to nic, bowiem najistotniejsze jest to, że większość najważniejszych wydarzeń z tego właśnie rejsu poznać już zdążyliście, co jednakże wcale nie oznacza, że wcześniej, jeszcze przed ich zaistnieniem, wiało nudą..! O nie, absolutnie tak nie było, o czym zresztą już niedługo sami się przekonacie…
Moi drodzy, gdy w tak dziwaczny sposób (czyli siedząc „na budzie” tego pick-upa) pod burtę mojego statku podjechałem, to oczywiście natychmiast z przeogromną ulgą odetchnąłem po raz wtóry. Tym razem jednak już dużo duuuużo głębiej, jako że w tym momencie moja niecodzienna podróżnicza epopea już naprawdę się zakończyła, to był fakt..! Tak, bo kiedy przekraczaliśmy portową bramę, to jednak wciąż jeszcze w mojej duszy kołatały się jakieś niewielkie obawy dotyczące rzetelności naszej Agencji – to znaczy, czy rzeczywiście ich informacje o aktualnym położeniu statku były prawdziwe, bo przecież akurat z tym nigdy nic w naszym marynarskim światku nie wiadomo, wszakże już nie takie okrutne niespodzianki nas spotykały z winy niedbalstwa agencyjnych pracowników, zdarzały się w tym względzie naprawdę najprzeróżniejsze historie (ot, wcale daleko szukać nie trzeba – a mój własny przypadek w Maracaibo?) – ale kiedy wreszcie mój statek na własne oczy ujrzałem, to owe resztki drzemiącego jeszcze we mnie napięcia oraz wątpliwości już raz na zawsze z mojego umysłu wywietrzały. Oj tak, tak, tak! Bo oto jest – wreszcie jest – koniec tej mojej szaleńczej i potwornie męczącej podróży!
Zeskakuję z platformy pick-upa, zdejmuję z niej obie moje torby, ponownie obracam się w kierunku statku i... po raz drugi z przeogromną ulgą odetchnąłem. Z wielką radością bowiem zauważyłem pośród osób, które zeszły z trapu na keję na moje przywitanie, kilka dobrze mi już znajomych twarzy – członków załogi, którzy już przedtem ze mną na tym właśnie statku w poprzednim kontrakcie byli, a których przecież – szczerze mówiąc – wcale się tutaj ponownie spotkać nie spodziewałem. Zatem było to dla mnie wręcz podwójną radością widzieć ich roześmiane twarze. Oni więc także, podobnie jak ja sam, jeszcze raz w to samo miejsce do pracy powrócili, co rzecz jasna niezmiernie mnie ucieszyło, zwłaszcza że pośród nich był również i mój poprzedni zmiennik! Ależ fajnie – przyznam, że aż podskoczyłem z radości!
Zapowiadało się więc wszystko bardzo dobrze, już na samym początku spotkała mnie wreszcie jakaś miła z kolei niespodzianka - w odróżnieniu od tej długiej serii poprzednich, których w żadnym razie do radosnych zaliczyć nie można było – a już do wręcz ekstremalnej radości doprowadziła mnie uzyskana bezpośrednio od Kapitana informacja, że zaraz po rozlokowaniu się w mojej kabinie mam CAŁĄ DOBĘ WOLNĄ tylko i wyłącznie dla siebie! Do żadnej roboty jak na razie pędzić jeszcze nie muszę, bo – po pierwsze: postój w tym porcie trwać będzie jeszcze co najmniej aż cztery dni (hurra!), a mój kończący pracę kolega wyjeżdża do domu dopiero pojutrze, więc czasu na przekazanie obowiązków będzie aż nadto.
A po drugie: ja przecież i tak tenże statek już doskonale znam, na cóż więc niby miałbym teraz tracić niepotrzebnie czas i energię na jego ponowne zwiedzanie? Wszak wszystko tutaj pozostało takie samo – nic specjalnego na pokładzie się nie zmieniło. Zatem „idź teraz chłopie najpierw coś zjeść, a potem czym prędzej ganiaj do swojej kabiny dobrze odpocząć i dopiero jak się porządnie wyśpisz, to się zgłoś do roboty!” – usłyszałem od samego Kapitana takie oto dictum..!
Po chwili zaś nasz Stary dodał jeszcze: „a poza tym, pojutrze wieczorem wybieramy się „pełnym składem” (to znaczy, cała polska część załogi), do... Toniego na „bailary” (i tu puścił do mnie znaczące oczko), musisz więc mieć chłopie siły, bo chyba wcześniej niż nad ranem to na pewno na statek wrócić nie zdążymy!” (Ach, jakie to jednak były piękne czasy, czyż nie..?) O – i otóż to, moi kochani! I tak to właśnie zostałem na tym statku przywitany! Chyba nawet lepiej niż tradycyjnym chlebem i solą, nieprawdaż..? W tymże miejscu, tak na marginesie, taka mała dygresja – a czy nie mogłoby być tak zawsze..?
A któż to w ogóle jest ten tajemniczy „Toni”..? – zapytacie zapewne w wielkiej ciekawości, bowiem takie padające z ust samego Kapitana stwierdzenie musi przecież wzbudzić wasze zaintrygowanie, czyż nie..? Toteż natychmiast na to odpowiadam: hola, hola, moi W.Cz.Czytelnicy..! Wszystko w swoim czasie, wszystko po kolei..! Oczywiście z przeogromną ochotą ówże temat wam przybliżę – to jasne, albowiem niedoinformowanych „w tych tematach” trzymać was nie powinienem – ale jeszcze nie teraz, zgoda..? Uczynię to dopiero wtedy, gdy już do tej naszej NAJBARDZIEJ ULUBIONEJ NA CAŁYCH KARAIBACH TAWERNY całą naszą „silną polską grupą” zaglądniemy, OK..? Bo teraz to ja naprawdę jestem aż tak bardzo zmęczony, że mi się po prostu oczy tak kleją, jakby były co najmniej butaprenem wysmarowane... Dobranoc więc...
No i jak sądzicie, moi drodzy, jak długo spałem wtedy w mojej ukochanej kojce, zanim się w ogóle z niej w końcu podniosłem, ażeby zabrać się wreszcie do jakiejś roboty – to znaczy, do przyjmowania obowiązków od mojego poprzednika..? Otóż, jak późnym wieczorem tego dnia, którego wreszcie na statek dotarłem, po obfitej kolacji „padłem bez ducha” w swojej kabinie, bez reszty oddając się „w objęcia Morfeusza”, to zwlokłem się ze swego najukochańszego wtedy na świecie posłanka dopiero mniej więcej o tej samej porze dnia następnego. Czyli spałem sobie smacznie całą okrąglutką dobę, nawet pomimo faktu, że przecież panowało wokół mnie okropne gorąco – przypominam bowiem, że statek ów zupełnie pozbawiony był jakiejkolwiek klimatyzacji – a jednak nawet i ten fakt w całkiem zresztą wydajnym wypoczynku nie był mi wówczas w stanie przeszkodzić. Spałem jak zabity i... dobrze bardzo!!! Bo wreszcie odżyłem..!
Oczywiście zaraz potem swoją „działkę” od mojego poprzednika przejąłem, żadnych niespodzianek na szczęście nie napotykając, szybko się więc z moją wstępną robotą uwinąłem, już niedługo mogąc wreszcie wpaść do mesy na nasze zwyczajowe „długie Polaków rozmowy” ze wszystkimi polskimi członkami naszej załogi. A było rzecz jasna co powspominać, skoro z niektórymi z nich spędziłem już tutaj razem całe długie osiem miesięcy naszego poprzedniego kontraktu, prawda..? Toteż - nieco paradoksalnie rzecz jasna - moją nową robotę zaczynałem od... wspomnień z roboty poprzedniej, ale oczywiście wieczór ten był dla mnie wręcz przewspaniałym dopełnieniem mojego ówczesnego „dochodzenia jeszcze do siebie” po tej mojej nazbyt długiej i, chyba jednak zbyt „przeładowanej” przykrymi niespodziankami podróży.
Wspominam więc ten moment z naprawdę wielkim sentymentem, zwłaszcza że co i rusz w trakcie naszych rozmów dowiadywałem się od moich kolegów o najprzeróżniejszych związanych z naszym statkiem nowościach, o wielu zmianach na lepsze i o poprawie niektórych warunków naszej pracy, a że był to jeszcze w dodatku okres przedświąteczny, kiedy to już nasz nowy Kucharz do Świąt Bożego Narodzenia „pełną parą” swoje przygotowania prowadził, to jeszcze tym bardziej atmosferą naszego ponownego spotkania byłem zadowolony - ba, wręcz zachwycony.
Krótko mówiąc – kontrakt ten zaczynał się naprawdę bardzo dobrze. Czekało mnie wprawdzie aż osiem długich miesięcy rozstania z Rodziną i domem, ale czułem już, że z całą pewnością tym razem będzie mi dużo łatwiej ten długi okres nowej pracy przetrwać. A kiedy jeszcze dowiedziałem się o kolejnej czekającej mnie miłej niespodziance, to już naprawdę odniosłem wrażenie, jakbym rzeczywiście „na swoje własne śmieci powrócił”, że jestem „prawie” jak u siebie w domu.
A o czym teraz piszę..? Otóż o tym, że ową niespodzianką okazała się... paczka na Gwiazdkę z Domu Marynarza w Houston..! Zanim bowiem zaokrętowałem, statek był w tym porcie pod koniec Listopada, a tam, jak to mieli co roku w zwyczaju, pracownicy Misji organizowali akcję świąteczną. Polegała ona na tym, iż owi pracownicy rozsyłali „wici” po zwykłych przeciętnych amerykańskich rodzinach z prośbą, aby przyszykowywały one takie paczuszki na święta z drobnymi prezentami dla marynarzy, bo wiadomo, ludzie morza, samotni, z dala od domów, itd., itp...
Trzeba przyznać - pomysł przecudowny..! Wiele bowiem rodzin w USA pragnie zawsze włączać się w takie akcje, trzeba to im oddać, są w tym względzie naprawdę wspaniali, takich paczek zatem co roku personel Domu Marynarza otrzymywał całe mnóstwo. Jeździli więc wówczas po domach, od tychże ochotników te pakuneczki zbierali, a potem rozwozili je po statkach odwiedzających Houston. Tak było też oczywiście i z naszym statkiem, odpowiednią ilość prezentów nam przywieźli i dali je Kapitanowi z gorącą prośbą, aby je we właściwy sposób podczas Świąt porozdzielał.
Tak, bardzo przemiła tradycja. Bo takie rzeczy naprawdę bardzo długo się potem pamięta. Zwłaszcza że (i tu dochodzę do sedna) pracownicy Misji zawsze zadawali sobie nawet i takiego trudu, aby sprawdzić, czy na danym statku nie następują jakieś zmiany załogi – oczywiście po to, aby przypadkiem nie było komuś przykro, że został pominięty! Przypominam, przytaszczyli te paczki już pod koniec Listopada, zatem ktoś zaczynający kontrakt (tak jak ja właśnie) przed 25 Grudnia, również musiałby być uwzględniony..! Proszę zauważyć, cóż za dbałość o detale. Tylko przyklasnąć. Nie dość, że tak bardzo starali się zrobić nam przyjemność w te dni, to jeszcze zadbali o to, by nikt z załogi tej przyjemności pozbawiony nie był!
Gdy więc mój poprzednik schodził już ze statku na urlop, miał już swoją paczkę, którą uprzednio wylosował. Tak, wylosował. Wszystkie bowiem zawiniątka były ponumerowane, tak, aby właśnie poprzez losowanie w trakcie Wigilii swoje prezenty otrzymywać. Przecież wiadomo, paczki nie były równe, każda rodzina pakowała je według swego uznania, korzystając co najwyżej z ewentualnych sugestii pracowników Domu Marynarza. Tak chyba jest najsprawiedliwiej, prawda..?
Z tym że taka akurat metoda dystrybucji świątecznych podarków dla marynarskiej braci rodziła niekiedy sytuacje, które w swej naturze były nie tylko bardzo radosne – co oczywiste – ale nierzadko także i… dość dziwne. I tak właśnie zdarzyło się na naszym statku. Ale o tym napiszę dopiero wtedy, kiedy już do naszej wspólnej Wigilii przystąpimy, zgoda..? Cierpliwości więc, bo wydarzenie to miało miejsce dopiero podczas postoju naszego statku w porcie następnym, czyli w Guancie. Tym razem bowiem nie zamierzam już nazbyt daleko z moimi opisami wybiegać w przyszłość, ale jednak trzymać się przez pewien czas ścisłej chronologii wydarzeń – przynajmniej do ostatniego etapu tego fragmentu moich „Wspominek”. Czyli do celebrowanego wówczas przez nas w Domu Marynarza w Houston Nowego 1992 Roku.
Teraz natomiast, zgodnie z moją daną wam kilka chwil temu obietnicą, przystąpię do relacji (krótkiej - obiecuję, że postaram się zbytnio już tych tekstów nie rozwlekać!) z naszej wizyty we wspomnianej knajpce „U Antoniego”, zgoda..? Bo przecież – jak mniemam – z wielką niecierpliwością na to czekacie, nieprawdaż..? Oj tak, prawdaż – zatem do rzeczy...

Ale o tym już w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020