Przypominam – właśnie zaglądnęliśmy do „Toniego”…
Cały ten lokalik składał się z kilku niezbyt obszernych wprawdzie, ale za to dość wysokich pomieszczeń, a także w dosyć przemyślny sposób ich wszystkich razem z sobą połączonych – tak, że de facto stanowiły one w sumie jedną wielką knajpianą salę. Jak to możliwe..? – zdziwicie się zapewne. Ot, prosta sprawa – ze wszystkich mniejszych pomieszczonek ścianki działowe zostały częściowo stamtąd usunięte – napisałem „częściowo”, bowiem z owych całych niegdyś ścianek pozostawiono jedynie niskie, na wysokość zaledwie około 80-90 centymetrów ponad podłogę wystające takie „niby-płotki”, natomiast górnych ich części, od sufitu w dół, nie było już w ogóle.
To znaczy, można by to oczywiście „po naszemu” określić tak, że boczne ściany zostały „powybijane”, aby widoczną przestrzeń „na modłę” dokonywanych częstokroć w naszych polskich blokowiskach przeróbek powiększyć, ale to jednak niezupełnie jest tak... Bo owszem, osiągnięty końcowy efekt jest podobny, jako że my w swoich mieszkaniach w razie potrzeby „wybijamy” jakieś niewielkie dziurki, na przykład z kuchni wprost do dużego pokoju, aby polepszyć sobie pewnego rodzaju funkcjonalność, ale prawie nigdy nie pozwalamy sobie na „ucinanie” takich ścianek prawie w całości od sufitu do niewielkiej wysokości od podłogi, prawda..? Rzecz jasna z różnych powodów, głównie z tego, że nasz Nadzór Budowlany lub mieszkaniowe spółdzielnie po prostu na takie praktyki z reguły nie pozwalają z obawy o ewentualność poważnego naruszenia konstrukcji całego domu, gdyby ktoś na nazbyt dużą samowolę w tym względzie sobie pozwolił.
Tutaj natomiast było zupełnie inaczej, bowiem w tejże knajpce ścianki te już i tak zbudowane były z niezbyt ciężkiego drewna i z jakichś innych bardzo lekkich materiałów, toteż ich usunięcie absolutnie wytrzymałości całej konstrukcji domu naruszyć nie mogły, zwłaszcza że i tak górna jego część osadzona była na kilkunastu solidnych wykonanych z bardzo twardego drewna filarach, podpierających sufitowe poprzeczne i wzdłużne belki, sczerniałe już zresztą ze starości aż tak bardzo, że miało się wrażenie, iż są one albo w wysokim stopniu przesycone smołą i dziegciem, albo uzyskały swą szczególną barwę po jakimś ich wypaleniu – na przykład po pożarze.
A zatem, jak już wam to wyobraźnia podpowiada, było to w sumie jedno duże pomieszczenie z kilkunastoma niewysokimi, a oddzielającymi od siebie kolejne „zakątki i zakamarki” (takie „niby-pokoiki”) przepierzeniami, które jednakże całkowicie widoków w ich wnętrzach nie przesłaniały. Warty podkreślenia jest również i ten fakt, że owa, w taki właśnie sposób powstała jedna duża sala, wcale nie była prostokątna, jej kształty bowiem zupełnie żadną regularnością nie grzeszyły. Jej całkowity obrys prostokątem z całą pewnością nie był, przypominał raczej jakiś łagodnie zagięty szeroki łuk, a poza tym jeszcze tu i ówdzie w bocznych ścianach domu znajdowały się niewielkie wgłębienia, takie nieco dziwaczne nisze, na tyle jednakże duże, iż można było jeszcze całkiem śmiało w nich znaleźć sobie miejsce do wygodnego biesiadowania, 2-3 osoby jeszcze dość swobodnie mogły się w nich rozlokować, zwłaszcza że przecież – o czym już wspominałem – tam takich typowo knajpianych stoliczków wcale nie było, a więc żadne „sprzętowo-meblarskie zawalidrogi” miejsca klienteli tegoż lokaliku nie zabierały.
Ot, na przykład w jednej z takich nisz stała sobie... podstawa starej maszyny do szycia „Singera” (z takim wielkim kwadratowym pedałem na dole – zapewne niektórzy z was te cudeńka dawnej krawieckiej techniki jeszcze pamiętają, albo i nawet mają je jeszcze w swych domach..?), o którą oparte były trzy niskie okrągłe pieńki jakiegoś egzotycznego drzewka. Oczywiście domyślacie się, że „robiły tu one za zwykłe siedzenia” dla klientów, natomiast ów żeliwny karkas starej maszyny był po prostu stoliczkiem. I tyle. Ciekawe..? No cóż, spróbujcie mi „ino rzeknąć”, że nie..!
A co dalej..? – ponaglacie mnie z niecierpliwością... No to wyliczam: następna z takich bocznych nisz wyposażona była w „stolik”, będący de facto jakąś dziwną bambusową plecionką, taką jakby ażurową „kratownicą” (ale nie przestrzenną prostopadłościenną kostką) - czyli konstrukcją przypominającą ni to jakąś sztywną, a osadzoną na wysokich okrągłych „stopkach” matę, ni to płaski posplatany szerokimi lecz cieniutkimi bambusowymi listeweczkami niewielki blacik, diabli w sumie wiedzą, cóż to tak naprawdę było – z przystawionymi doń... dwoma sedesami! Tak tak, bez żadnych desek wprawdzie, ale za to z umożliwiającymi pewną wygodę siedzących na nich gości skórzanymi płaskimi i okrągłymi poduszkami.
W następnym z kolei kąciku „za stoliczek robiła” tam stara balia do prania (ze stojącą tuż obok niej wielką tarą – mój Boże, czy ktoś w ogóle je jeszcze pamięta?), a przysiąść przy niej można było na... odwróconych „do góry nogami” blaszanych wiaderkach, też z położonymi na ich denkach poduszkami, aby się zbytnio wystające z boku krawędzie owych wiaderek jakimś siedzącym na nich marynarzom w dupska nie wrzynały, ot co! Ba, nie tylko takowego rodzaju „wiaderkowe siedziska” w całym tym lokalu się znajdowały, bowiem do dyspozycji były tu również i typowo wiejskie drewniane cebry, jakieś stare antałki i beczułki, a i nawet – uwaga – duża gliniana w greckim stylu ulepiona amfora. Chociaż akurat ją – nie wiedzieć zresztą dlaczego – Toni wciąż uparcie nazywał... starożytną arabską tykwą!
No i co, fajne to wszystko..? Ale to oczywiście jeszcze nie koniec, o nie! Ha, tak naprawdę, to ja dopiero zacząłem! Zatem jedziemy z naszym „zwiedzaniem” tej knajpki dalej...
Jak już wspomniałem, mnogość rozmieszczonych po całym tym lokalu rodzajów pełniących tu rolę oryginalnych stolików elementów wyposażenia była wręcz oszałamiająca, ich różnorakość dosłownie o zawrót głowy przyprawiała, gdy się tak człowiek dokładnie temu wszystkiemu poprzyglądał. Tak, to prawda, ta przebogata różnorodność owych sprzętów ogromnie nas zadziwiała – pomysłowość ich wykorzystania rzecz jasna również – co zresztą powodowało w nas zawsze taką ciekawość, że ilekroć do tej knajpki zaglądaliśmy, to najpierw... „kolędowaliśmy” dookoła jej wnętrza jak po jakimś skansenie lub muzeum, aby wszystkiemu jak najdokładniej się przyjrzeć, by dopiero potem któreś z takich egzotycznych miejsc zająć.
No i – co oczywiste – przy każdej naszej kolejnej wizycie zawsze siadaliśmy gdzie indziej. Raz przy wspomnianej już balii do prania lub „Singerówce”, innym razem znów, na przykład przy jakiejś starej zdezelowanej chłodziarce – ot, zawsze jak popadło, aby tylko za każdym razem było całkiem inaczej..! Czyli biesiadowało się tam przy „stoliczkach” typu: okrągła pralka wirnikowa (czymś podobnym do naszej popularnej Frani), gazowy piecyk (sic!), oprawiony w grubą drewnianą ramę i z przeogromnym kineskopem telewizor, jakieś wielkie drewniane i przykrywane wiekami z brązowymi okuciami kufry, kilka różnorakich pni drzew, odwrócone do góry dnem wiklinowe i... z palmowych liści (!) kosze na bieliznę, metalowa prostopadłościenna podstawa do jakiejś nieokreślonego rodzaju rzemieślniczej lub fabrycznej maszyny oraz kilka „takich tam zwykłych” starych lodóweczek czy pralek.
Jednakże był tam również i absolutny „hit” tegoż szczególnego miejsca – mianowicie, laweta jakiejś niewielkiej (ale prawdziwej!), nawet i niezwykle „historycznie” wyglądającej armaty, w dodatku wyposażonej jeszcze... w całą, choć mocno już sfatygowaną lufę! Lecz, co najważniejsze, należałoby podkreślić, iż z całą pewnością nie była ona żadną atrapą czy podróbką takiej broni – to bezsprzecznie było używane niegdyś małe działko. Co więcej, owa lufa miała na sobie wprost przebogatą ornamentykę, w niektórych miejscach jej kwiatowe wzory były nawet trochę wyszczerbione, co oczywiście zawsze wszyscy zgodnie ocenialiśmy jako... ślad historii tutejszej ziemi, jedno z namacalnych świadectw minionych epok i prowadzonych tu niegdyś wyzwoleńczych wojen.
No cóż, zapewne tak właśnie z tą armatką było, pochodziła ona być może z jakiegoś starego wojennego żaglowca lub z któregoś z wielu znajdujących się na tych wybrzeżach obronnego fortu. Dla nas natomiast stanowiła zawsze przewspaniałą atrakcję, jako że dość wygodnie się na owej lufie siadywało, a na smukłej lawecie mieściło się duuuużo butelek lub kufli piwa. Eeeech, cóż to były za czasy...
I podobnie rzecz jasna było tu z „krzesełkami”. Te sprzęty również występowały tu w najrozmaitszych formach i wersjach, swą różnorodnością będąc znakomitym dopełnieniem oryginalności i egzotyki „stoliczków”, przy których akurat stały. Napisałem „akurat”, bo przecież wiadomo, że one wszystkie nieustannie się przemieszczały, zabierane przez kolejnych gości w te miejsca, w których ich wystarczającej ilości w danym momencie nie było, toteż raz siedziało się, na przykład przy balii do prania na wspomnianych wiaderkach, ale innym razem już na jakimś nieodniesionym przez kogoś z powrotem na miejsce pieńku. Ot, co… Ale przecież to właśnie było w tym wszystkim najpiękniejsze - ten „ruch w interesie”…
A jakie tam „siedziska” się spotykało..? O sedesach i wszelkiego rodzaju wiadereczkach już pisałem, o drzewnych pniach również, ale to przecież – co oczywiste – wcale jeszcze obrazu znajdującego się w tym lokalu tego typu wyposażenia nie wyczerpuje. Siadywało się tam bowiem na jeszcze kilkunastu innych typach oryginalnych „siedzisk”, pośród których rzecz jasna prym wiodły najrozmaitsze odmiany zwykłych krzeseł, taboretów, zydelków, puf czy fotelików (i podejrzewam, że dwóch takich samych tam nie było, przynajmniej ja czegoś podobnego nie pamiętam), ale były tu także i takie dziwadła, jak na przykład samochodowe fotele, bogato rzeźbiona stara drewniana parkowa ławka, zwisająca z pułapu wąska ale jednak dwusiedzeniowa sznurowa huśtawka (o, to był dopiero cymes, zwłaszcza jak się ktoś zbyt dobrze podczas biesiady nie trzymał, bo spadało się z tego w sposób niezwykle elegancki wprost na podłogę!), a nawet – uwaga – jedno wielkie końskie siodło… z całym jego oprzyrządowaniem! Wprost kapitalne..! I trzeba przyznać, że z reguły właśnie takie „oryginały” jak owe siodło, armatnia lufa czy huśtawka zawsze miały pośród nas największe wzięcie – czasem to nawet trzeba było o nie dość mocno zabiegać, wręcz rywalizować!
Jednakże zawsze największym powodzeniem biesiadników, a już zwłaszcza „urzędujących” w tym „przybytku sześćdziesiątej dziewiątej muzy” (sorry za dosadność, ale cóż począć, skoro właśnie tak zwyczajowo takowe lupanarki nazywaliśmy..?) cieszyły się dwie duże tapicerowane kanapy, na których niezmiennie panował największy tłok, kiedy to w tłum wiecznie okupujących te miejsca amatorów dosłownie szpilki już wetknąć nie można było. Podobnie zresztą jak w przypadku stojącej nieopodal nich niewielkiej, ale bardzo uroczo wyglądającej zgrabniutkiej otomany (z małym baldachimkiem nawet..!).
No tak, wszystko to co powyżej na temat tych „siedzisk” opisałem, miało oczywiście wymiar rozrywkowy, jako że wytrzymanie dłuższego czasu w takich warunkach w jednym miejscu dla każdego gościa graniczyło wręcz z cudem, toteż z reguły bywało tak, że podczas takich wieczorów bardzo często wspólnie się dogadywaliśmy, by swoimi miejscami co jakiś czas się wymieniać. Wszak trudno sobie wyobrazić, aby móc przesiedzieć na przykład jakieś sześć godzin wciąż na małym wiaderku lub koszu od bielizny, czyż nie..? Już o tak samo długotrwałym posiedzeniu… na tychże sedesach nie wspominając, nawet jeśli w tym wypadku wręcz nieocenioną pomocą okazywały się te skórzane poduchy. Tak tak, wierzcie mi, moi drodzy, albowiem sprawdziwszy to kiedyś na własnej d… już nigdy więcej na podobną „atrakcję” się nie decydowałem.
Zatem prawie wszyscy zawsze po całym lokalu „kolędowaliśmy”, często swoje miejsca zmieniając w sposób naturalny, to znaczy za obopólną zgodą z kimś tak samo chętnym na taką zmianę jak my sami, lub też w sposób – uwaga – że się tak wyrażę, „handlowy”, kiedy to czasami te lepsze miejsce od naszego dotychczasowego trzeba było od kogoś… wykupić za piwo lub drinka, aby zechciał on na to nasze gorsze na jakiś czas się przenieść.
No cóż, akurat ta ostatnia metoda zbytnio „praktyczna” nie była, bowiem to logiczne, że takiego „sprzedawanka” miejsc nie uskuteczniał jeden człowiek, ale cała grupa osób, nierzadko nawet wraz z towarzyszącymi im dziewczynami, więc cena musiała być wtedy „odpowiednio dobra”, i już! Bo przecież każda zamiana kosztować musi, a skoro ktoś w dany wieczór przyszedł do „Toniego” zbyt późno i wskutek tego na wygodniejsze siedziska załapać się nie zdążył, to sam sobie winien. Logiczne..? No oczywiście, że tak! Sam również osobiście kiedyś mój wygodny barowy stołek „przehandlowałem” na pieniek drzewa z jakimś Niemcem za… całe dwa duże piwka. Niezłe, niezłe…
A zatem łatwo wam już teraz sobie wyobrazić, jak taka knajpka podczas takowych wieczorów wyglądała, prawda..? Ot, tak jakby był to jakiś rojny ul, mnóstwo było w niej zmian miejsc i wszelkiego ruchu, ciągłego łażenia po wolnej przestrzeni parkietu i nagminnego dosiadania się do kogoś lub przesiadania, ale właśnie takie tam panowały zwyczaje i każdy z nas to bez problemu akceptował. Coś takiego nikomu specjalnie nie przeszkadzało – przeciwnie nawet, było to przecież swoistego rodzaju urozmaiceniem naszych spędzanych tam wieczorów. Oj tak, bo przecież jak zabawa to zabawa, nieprawdaż..?
Ba, my właśnie czegoś takiego wtedy pragnęliśmy, tejże specyfiki i braku jakiejkolwiek „sztampy” w spędzaniu naszego wolnego od pracy czasu, toteż pomimo aż tak wielkiego natężenia wszelkich zmian i ciągłego ruchu, „zgoda międzynarodowa” panowała tu wręcz wzorcowa, choć oczywiście – jak to zawsze i wszędzie w życiu bywa – także i drobnych nieporozumień oraz krótkich spięć pomiędzy marynarzami nie brakowało. Z tym że było to prawie zawsze zjawiskiem marginalnym, natychmiast zresztą przez nas samych z własnej inicjatywy już w zarodku „gaszonych”. Awantur więc tu nie było praktycznie rzecz biorąc żadnych, z wyjątkiem jednej, której akurat byłem świadkiem (i nawet częściowym jej uczestnikiem – mianowicie, jednym z rozjemców), ale pozwólcie, że o tym napiszę już w dalszej części niniejszego rozdziału.
Teraz natomiast pozostaje mi już tylko dorzucić do powyższych opisów kilka zdań na temat ogólnego wystroju całego wnętrza, czyli ścian i sufitu, jak i również wyglądu znajdującego się tu baru, aby już w całości obraz tego szczególnego miejsca wam odsłonić.
Zacznę więc od samego baru, jako że akurat to miejsce – czyli stojący tam wysoki lecz dość wąski kontuar oraz znajdujące się w głębi poza nim półki z butelkami trunków, win i piwa wyglądało... tak jakby jednak nieco pospolicie. To znaczy, w porównaniu z ogólnym wystrojem lokalu, ponieważ na jego tle żadną oryginalnością ów bar zachwycić nikogo już nie mógł, ale on i tak był na tyle dziwaczny, że gdyby go tak gdzieś „żywcem” w inne miejsce przenieść, na przykład do „smutnych i bardzo schematycznych” pod tym względem Europy czy Północnej Ameryki, to i tak stanowiłby tam wielką atrakcję, byłby wręcz „oazą egzotyki”, wszelkie „normalne” knajpy bijąc tym na głowę i na pewno wyraźnie się spośród nich wyróżniając.
Sam w sobie bowiem, czyli jego wąska długa lada oraz jej zaplecze, był w sumie dość standardowy, ale już przylegające doń boczne ściany oraz wspomniane półki z „dobrociami”, wręcz poobwieszane były najrozmaitszymi drobnymi elementami i gadżetami w stylu: „co popadnie, byle tylko było wystarczająco dziwne i rzadko spotykane”, spośród których jednakże na plan pierwszy wysuwała się cała gama drobiazgów pochodzących ze statków i jachtów, co jest sprawą najoczywistszą zważywszy na fakt, że przecież marynarze stanowili tu zawsze główną klientelę, z wielką chęcią wszelkie prezenty tego typu przy okazji Antoniemu z miejsc swojej pracy przynosząc.
Cóż więc tam było..? O je jej je jej..! Nooo, wszystko było, i już! Wierzcie mi, niezwykle trudno byłoby mi to wszystko powymieniać, ale... popróbuję dokonać jakiegoś chociażby selektywnego opisu (tzn. wyliczanki raczej) tego, co mi się w mojej pamięci zachowało. Bo tam były całe setki – ba, może i nawet tysiące – wszelakiego typu statkowych lub w ogóle z marynarstwem związanych drobiazgów, sprzętów i sprzęcików, od bogactwa których, kiedy się tak je pilnie chciałoby wszystkie jeden po drugim zlustrować, można by dostać przysłowiowego oczopląsu.
A zatem wyobraźcie sobie ogromny wybór wszelakich flag, bander i proporczyków, ratunkowe koła, pasy i kamizelki, okrętowy dzwon, wyplecione z lin drobiazgi typu figurki czy tzw. „laleczki”, różnorakie małe modele samolocików i statków (tych wewnątrz butelek również), koło sterowe (ot, oczywiste - bez niego to już na pewno obyć się nie można nigdy), stare knagi i nagle, szakle, szakielki i żaglowe okucia, fragmenty rybackich sieci, w specjalny sposób preparowane bogato uzębione szczęki morskich drapieżników, głównie rzecz jasna jakichś niewielkich rekinków i barrakud, małe bojki i pławki, przeciwdeszczowy kaptur od sztormiaka, cała seria podręcznych narzędzi ze skrobaczkami i marspiklami na czele, oficerskie pagony i guziki od mundurów, typowy okrętowy zegar, ręczny gong sygnalizacyjny, itd., itp...
A poza tym jeszcze cała masa innych rzeczy, które już z samym marynarstwem zbyt wiele wspólnego nie miały, ale za to uzupełnieniem powyższej kolekcji były wręcz wybornym, a więc: najprzeróżniejsze banknoty i monety (polskich też tam dość sporo było, to oczywiste), proporczyki europejskich klubów piłkarskich (z naszych była Arka, Lechia i Lech Poznań), kolorowe gazety z całego świata, „miliony” pocztówek, jakieś obrazki, rysunki, rysuneczki i zdjęcia, cynowe, drewniane, porcelanowe i szklane różnego kształtu naczyńka i figurki (nawet starego typu ołowiane żołnierzyki!), mnóstwo przeróżnych maskotek (sic!) oraz wiele wieele wieeele innych jeszcze gadżetów i gadżecików, których wymieniać tu już dalej nie powinienem, ażeby was już do szczętu tymi wyliczankami nie zanudzić. Ufff...
Dodam tylko, że wszystko to w istocie stanowiło niezłą graciarnię, ale jednak panował tam jakiś porządek, jako że wyeksponowanie tego wszystkiego urządzone jednak było „z głową”, nieomal każdy element był doskonale widoczny, a żadnego „miszmaszu” tam się nie zauważało. Czyżby więc znać tam było... jakąś kobiecą rękę..? Chyba tak, skoro to wcale nie trąciło jakąś niezorganizowaną rupieciarnią, to w ogóle nie było jedną wielką kupą staroci albo luźno i bezładnie porozrzucaną stertą „wszystkiego i niczego”, bo przecież widać było wyraźnie, że każdy elemencik miał swoje własne miejsce, choć oczywiście ścisk w tym wszystkim panował wręcz przeogromny.
Ale tak było jedynie w najbliższej okolicy baru, natomiast już wewnątrz samej knajpy, na jej ścianach i pod sufitem, aż takiego natłoku wszelakich ozdób już się nie dostrzegało. Bo tam – owszem, także było tego wszystkiego całe mnóstwo – ale już rozmieszczone znacznie rzadziej. Wisiały tu więc sobie całkiem swobodnie jakieś obrazki, doniczki z kwiatami, typowe ludowe wyroby z Afryki czy Azji jak wachlarze, maski czy prymitywne rodzaje broni (łuki, strzały, dmuchawki, itd.), no i oczywiście skóry różnych zwierząt, choć niestety (buuu...) nie tak „poważnych i nobilitujących” jak lwy, niedźwiedzie czy chociażby dziki, ale jedynie „takich tam zwyczajnych” kóz, owiec czy… królików.
Ale za to na podsufitowych belkach porozciąganych było kilka skór wężowych, a i nawet z krokodyla – choć niestety ta ostatnia była aż tak mocno poszarpana i niepełna, że tak naprawdę, to trzeba było wierzyć na słowo, że to rzeczywiście było niegdysiejszym „odzieniem” tegoż niebezpiecznego gada.
O, i tak to właśnie rzeczona knajpka – nasza najbardziej w całym świecie ulubiona – wewnątrz się prezentowała. I co wy na to..? Powiedzcie sami, czy wieczorne biesiadowanie w tak specyficznej atmosferze, która tam panowała, byłoby dla was jakimś szczególnym przeżyciem? No cóż – sądzę, że tak, mam rację..? Ba, mało powiedziane – powinienem raczej napisać, że waszego potwierdzenia na tak postawione pytanie jestem pewien, bo przecież któż z nas kiedykolwiek stroniłby od takiej egzotyki, nieprawdaż..?
No owszem, zapewne „na dłuższą metę” już aż tak atrakcyjne to by nie było, gdyby tak chciało się w takowym lokaliku przesiadywać dużo częściej – co 2-3 dni lub chociażby raz na tydzień – bo wówczas rzeczywiście szybko by się to każdemu „przejadło”, a z uwagi na dość niewygodne jednak wysiadywanie przez długi czas na jakimkolwiek z tych oryginalnych „siedzonek” oraz panujący tam z reguły tłok i zaduch (niestety też), to i z czasem wielu z nas zapragnęłoby czegoś nowego – jakiegoś kolejnego urozmaicenia lub po prostu większej wygody. Jednakże nasze wizyty „U Antoniego” nie były aż tak częste, ażeby zbyt szybko nam się to znudziło – do Puerto Cabello przecież zaglądaliśmy co najwyżej raz na miesiąc – zatem nieodmiennie stanowiły one dla nas wielką atrakcję, na którą zresztą zawsze z dużą niecierpliwością podczas naszych morskich podróży czekaliśmy. Kiedy więc tylko ponownie na trasie naszego rejsu tenże port się pojawiał, to wyprawa do „Toniego” była zawsze „żelaznym punktem naszego programu”. Ot, co...
Ale, czy możecie się temu dziwić..? Czy ten powyższy opis w wystarczającym stopniu was przekonuje – przynajmniej na tyle, aby zrozumieć, że akurat ta knajpa była rzeczywiście, w odróżnieniu od wielu innych, największym dla nas magnesem..? Ba, z czasem takie wizyty stawały się rytuałem, bez tego żaden postój w tym porcie obyć się nie mógł, a dla wielu z nas takie przemiłe spędzenie długiego wieczoru w tej specyficznej atmosferze było po prostu swoistego rodzaju „ładowaniem akumulatorów” do dalszej pracy. Nawet jeśli się czasami z ilością „czegoś mocniejszego” przeholowało i w efekcie po powrocie na statek następnego dnia naszym najwierniejszym towarzyszem stawał się „Obywatel Kac”.
Ech… I komu to przeszkadzało, aby nigdzie więcej na świecie coś podobnego już w ogóle nie istniało..? Parcieje ten nasz świat, gnije i parcieje…
louis