OK, no to odwiedźmy wreszcie naszego „Toniego”…
Owa knajpka, do której was właśnie zaprosić zamierzam, nie jest lokalem w swojej dziedzinie przeciętnym lub w sposób standardowy dla takowych przedsięwzięć prowadzonym, o nie - i w tym właśnie sęk. Tak, bo jest to (to znaczy był, bo przecież piszę w tej chwili o czasach dla nas już nieco „zamierzchłych”, więc prawdę mówiąc nawet niespecjalnie wierzę w to, że on w ogóle jeszcze istnieje) lokalik, który oprócz pełnienia swej zwyczajowej roli każdego tego typu interesu – czyli prowadzenia wyszynku napojów wysokoalkoholowych i piwa – był również i... dość specyficznego rodzaju „burdelikiem” (a tak! Choć za słownictwo oczywiście przepraszam!) dla wszelkiej pragnącej tego typu rozrywek klienteli.
Pokoiki „gościnne” były więc tutaj już na miejscu, amatorzy „nocnych wrażeń” nie musieli więc nigdzie po żadnych hotelikach w innych miejscach miasta się szwendać, ani tym bardziej szlajać się po jakichś podejrzanych melinach, natomiast „żeński personel” tegoż przybytku rekrutował się w większości z panienek przybyłych do Puerto Cabello z głębokiej wenezuelskiej prowincji bądź z innych hiszpańskojęzycznych krajów tego rejonu świata, które to dziewczęta przez cały czas „U Toniego” w gościnie w tym dość dużym domu na stałe przebywały, prowadząc z nim i z jego rodziną... wspólne gospodarstwo domowe!
Była to zatem bardzo szczególnego rodzaju „komuna”, która jeszcze w dodatku... była pod dyskretną opieką miejscowej Policji (tak, tak), jako że główny właściciel tego lupanaru był w tym mieście osobą dość znaczną i przez lokalnych notabli poważaną. No, nazwijmy to: przynajmniej w wysokim stopniu tolerowaną, jeśli to poprzednie określenie nie za bardzo do charakteru jego działalności przystaje.
Oczywiście taka przedziwna ochrona nie była „za darmo” – o nie, wiadomo przecież, że zawsze jest coś za coś – bowiem bardzo często w tymże lokalu spotykało się korzystające w pełni z dobrodziejstw tego miejsca osoby mundurowe (wiadomo o co chodzi, więc dodawać tu niczego nie muszę), które jednakże poza zwyczajowymi zapłatami za zamawiane w trakcie swych wizyt napoje, żadnych innych kosztów „obsługi” już nie ponosiły. Z tym że zdecydowanie trzeba podkreślić, iż ktokolwiek z takowych właśnie osób w tymże lokaliku się zjawiał, to zawsze zachowywał się bardzo dyskretnie i nie tylko że nigdy w żadnych hucpach nie uczestniczył, to jeszcze nikomu nigdy swą obecnością się nie narzucał, był grzeczny i nad wyraz dla wszystkich wokół uprzejmy. Jak więc widać, obopólne korzyści takowego układu były aż nadto wyraziste, prawda..?
A zatem, jak sami się już zapewne domyślacie, nazbyt dużo szczegółów na temat takiego przybytku zamieszczać tutaj nie powinienem, jako że pisanie czegokolwiek o takowych półlegalnie lub wręcz zupełnie nielegalnie prowadzonych knajpianych interesach – będących w dodatku przez miejscowe władze tolerowanymi, które przecież na ich istnienie przymykają oko w zamian za „osobiste korzyści” – na całym świecie zresztą, zawsze bywa przedsięwzięciem „śliskim” i raczej niezbyt bezpiecznym, prawda..? W moich relacjach ograniczę się zatem tylko do pewnych ogólników i w żadnym razie zbytnio tegoż tematu rozwijać nie będę. Bo przecież z żadną lokalną władzą nigdy i nigdzie na świecie zadzierać nie wolno, czyż nie..? A ja narażać się nikomu nie chcę, wszakże – któż to może wiedzieć, czy czasem niniejsze wypociny nie wpadną jednak kiedyś w jakieś niepowołane ręce..? Ot, dmuchać na zimne nigdy nie zawadzi.
Takoż więc – powtarzam jeszcze raz – z uwagi na powyższe, moja relacja z naszych wizyt w tej specyficznej tawernie ograniczy się jedynie do podania bardzo niewielkiej ilości faktów, zaistniałych tam zdarzeń oraz opisu panującej tam atmosfery, ale już na nic więcej pozwolić sobie nie mogę.
I nie chodzi tu bynajmniej już tylko o przestrzeganie przeze mnie z żelazną konsekwencją pewnej reguły niepisania niczego „w tych tematach” o wyczynach moich kolegów, ażeby w żaden sposób nikomu z Czytelników (czy też raczej... pozostających w ścisłych „związkach” z nimi Czytelniczek) nie umożliwić ewentualnej identyfikacji którejkolwiek z uczestniczących w danych wydarzeniach osób – wszak pisałem już wielokrotnie, że świnią być nie zamierzam (nawet za cenę straty tak wspaniałych przecież w „czytelniczym odbiorze” tematów!), więc nikogo nigdy żadnym szczegółem, ba, zwykłą sugestią nawet, nie wsypię – ale przede wszystkim z racji powyżej podanych przyczyn.
Czyli z powodów czysto pragmatycznych – takich, że z żadną władzą zadzierać się nie powinno, nawet jeżeli dany interes pomimo swej nielegalności jest i tak powszechnie w konkretnym miejscu znany, jest typową „tajemnicą Poliszynela”. Bo rzecz jasna co innego domysły i stosowane przez zamieszane w to osoby uniki, a co innego oficjalne wykładanie „kawy na ławę”, nieprawdaż..? Moi drodzy – oj prawdaż, prawdaż... I przecież wszyscy dobrze wiemy, że w pewnych dziedzinach życia żartów nie ma. Ot, co...
Jednakże przystępuję wreszcie do rzeczy... Wspomniana knajpa mieściła się w niezbyt wielkim parterowym i wolno stojącym domu przy ulicy położonej w pobliżu portu, jakieś zaledwie kilkaset metrów od jego głównej wjazdowej bramy. Dokładnej nazwy tegoż lokalu oczywiście podać wam nie mogę, jako że oficjalnie ona przecież nie istniała w ogóle, ale my zwyczajowo między sobą nazywaliśmy ją „U Toniego” lub „U Antoniego”, ponieważ właśnie tak jej właściciel nam wszystkim się przedstawiał.
Podawał się on zresztą – uwaga – za pochodzącego z polsko-żydowskiej rodziny marynarza, urodzonego przed wojną w Zoppot (czyli w Sopocie), a którego życiowe pokrętne losy rzuciły kiedyś do Południowej Ameryki, gdzie – właśnie w Wenezueli – zszedł z jakiegoś niemieckiego statku, na którym był akurat zatrudniony, potem się tutaj ożenił i wkrótce na stałe w Puerto Cabello osiadł.
No cóż, ile w tym wszystkim było prawdy, a na ile była to jedynie wymyślona na użytek polskiej klienteli jego przybytku historyjka – takim swoistego rodzaju ukutym niegdyś życiowym mitem, w który potem nawet i on sam święcie wierzył – wiedział zapewne tylko on sam, jednakże nie o naszą wiarę tutaj chodziło, prawda..? Bo czy był on naprawdę pochodzącym z, obecnie polskiego Wybrzeża człowiekiem, czy też tylko rzekomym niegdysiejszym obywatelem Wolnego Miasta Gdańska, o to już mniejsza – nic nam bowiem do tego, nawet jeśli owe opowiadania brzmiały niezbyt wiarygodnie. Wszak najważniejsze było to, że tak właśnie wszystkim – tak, nie tylko nam, Polakom, ale przedstawicielom innych nacji również, słyszeliśmy to przecież wielokrotnie – się przedstawiał.
Choć rzeczywiście przyznać trzeba, że wiele zdjęć, które nam przy kilku okazjach pokazywał, a na których bez żadnego problemu rozpoznawaliśmy widoki Gdańska, Sopotu i przedwojennej Gdyni, gdzie na tle znajdujących się tam budynków lub innych charakterystycznych obiektów, na przykład pomników, zawsze stał on sam (czyli młody jeszcze Toni we własnej osobie i... kurde, rzeczywiście podobny! Więc może jednak to wszystko było prawdą..?) robiły na nas naprawdę bardzo duże wrażenie.
Tyle zatem o właścicielu tego przybytku, a teraz o... sposobie dostawania się do środka tejże knajpki na nasze wieczorne biesiady. Tak tak, moi drodzy, na tenże temat naprawdę koniecznie muszę dość sporo szczegółów napisać, jako że... nie wyobrażajcie sobie czasem, iż była to taka sobie zwykła tawerna, do której – ot, tak po prostu, jak do każdego innego lokalu tego typu – się wchodziło! O nie, tam nikt postronny bezpośrednio z ulicy wejść sobie nie mógł..! Aż tak swobodnego dostępu to do „Toniego” nie było.
W jego knajpce składać wizyty mogli tylko ci klienci, którzy już kiedyś co najmniej raz tutaj byli i... zostali zaakceptowani (to znaczy, w niczym gospodarzom nie podpadli – niczego nie nabroili, nie wywołali jakiejś awantury, itp.), żaden nowicjusz więc nawet zaglądnąć tam nie był w stanie bez... uprzedniej rekomendacji kogoś, kogo tam już za stałego klienta uważano! Tak jest. Krótko mówiąc, każdy nowy gość musiał najpierw zjawić się u furtki tego lokalu (tak, przy furtce, bowiem sama knajpa mieściła się nieco w głębi podwórka, przy którego końcu zresztą, stała sobie niewielka długa oficynka z „gościnnymi pokoikami”) koniecznie z kimś, kogo tam już znano i zaakceptowano, a który to dopiero stawał się dla tego nowicjusza „osobą wprowadzającą”. I proszę mi wierzyć – od tej zasady żadnych odstępstw nie było..!
Ja sam osobiście byłem już wtedy uważany za „klienta stałego” i ewentualną „osobę wprowadzającą” gdyby taka zachodziła potrzeba (choć przyznaję, że nigdy mi nie było dane tego uczynić, bo po prostu takiej okazji nie było), jako że już w poprzednim kontrakcie – konkretnie w Październiku 1990 roku – swoją „kliencką inicjację” w tym lokalu przeszedłem, kiedy to jeden z naszych ówczesnych współzałogantów – również Polak, który bywał tu jednakże jeszcze na innym, swoim poprzednim statku – do wstępu do środka nas rekomendował (piszę nas, bo było nas wówczas aż trzech nowych), musząc się jednakże w całej swojej krasie wtedy stojącej przy furtce „bramkarce” pokazać, aby go jako niegdysiejszego bywalca najpierw rozpoznała, a potem już nas wszystkich bez problemu do wewnątrz zaprosiła. Ciekawe, prawda?
No tak, bezsprzecznie jest to faktem niezwykle w tym ujęciu egzotycznym, ale zapewne taki system selekcji klientów tego szczególnego lokalu wynikał z jakichś „cichych” ustaleń „zainteresowanych stron”, to znaczy, mógł on być jednym z warunków jego istnienia i działalności w ogóle, najprawdopodobniej wymuszony właśnie takową „niepisaną cichą umową” zawartą pomiędzy właścicielem a jakimiś miejscowymi władzami, a rzecz jasna w celu uniknięcia potencjalnych kłopotów z klientelą miejscową, przed którą to istnienie takiego przybytku lepiej było zachowywać w tajemnicy. No cóż, podejrzewam, że całkowicie się tego ukryć zapewne przed tubylcami nie udawało, ale przynajmniej powszechnej wiedzy na jego temat w Puerto Cabello nie było. O, i najprawdopodobniej to właśnie było główną przyczyną takiego a nie innego postępowania.
Któż zatem był tą klientelą tego lokalu – zapytacie – skoro dostęp do niego był aż tak bardzo ograniczany..? No przecież, jeśli się już w ogóle taki interesik prowadzi, to chyba logicznym jest, że chce się na nim jak najwięcej zarobić, prawda..? Wszakże na naszym świecie, a już zwłaszcza w Południowej Ameryce, rzadko kto dla zwykłej idei pracować by zamierzał – bo cóż to by niby było..? Typowa marynarska tawerna połączona z lupanarem... w „wersji charytatywnej”..? Toż to byłoby absurdem nad absurdami, to aż nadto oczywiste..!
Odpowiadam więc: atoli Europejczycy, zaś europejscy marynarze w szczególności! Tak, stałymi bywalcami byli tam rzecz jasna w swej większości marynarze, ale i również jakoweś inne godne zaufania indywidua (na przykład, przygodnie spotkani gdzieś w mieście europejscy turyści, którzy „odpowiedniego kalibru” oraz „o odpowiedniej dozie egzotyki” wrażeń i rozrywki poszukiwali) przez nich do środka wprowadzane. Oczywiście nie było to zjawiskiem nazbyt częstym, ale jednak się zdarzało – ot, nawet i jeden kolega z naszej aktualnej załogi przyprowadził kiedyś do „Toniego” dwóch jakichś pętających się po świecie warszawskich studentów, których na miejskim nadmorskim bulwarze napotkał, a którzy zresztą, po wizycie w tym lokalu, byli absolutnie zachwyceni, wręcz wniebowzięci! Tak na marginesie rzeknę jeszcze: zanim jeszcze stali się „wniebowzięci”, to najpierw byli… „wzięci” przez „tutejszy personelik” do owej, stojącej w głębi podwóreczka oficynki… Eeech, ci wędrujący studenci…
Bywali więc w tejże knajpce najczęściej Rosjanie, Ukraińcy, Polacy i Jugosłowianie (tak, jeszcze wtedy oni wszyscy byli dla nas Jugolami, nikt z nas ich specjalnie nie odróżniał, który to Chorwat, Serb, Słoweniec czy jakiś tam inny Bośniak, dopóki kiedyś się na dobre między sobą nie pobili – ale o tym nieco później!), ale i także stosunkowo często zaglądali tam przedstawiciele wielu innych nacji, z Anglikami, Niemcami i Skandynawami na czele. Jednakże miejscowych klientów, czyli Wenezuelczyków (jak i również gości z innych krajów tego rejonu) – poza oczywiście „wślizgującymi się” tam czasem mundurowymi – ja osobiście oraz żaden z moich kolegów nie widział tam nigdy.
Ale proszę mi wierzyć, lokal ten zawsze był prawie do ostatniego miejsca szczelnie wypełniony! Pustek tam nie było nigdy (chodzi mi oczywiście o godziny późno popołudniowe, wieczorne i nocne, bo jak było w innych porach, to nie wiem), rojno tam zawsze było jak w pszczelim ulu, a jeśli zdarzały się kiedykolwiek chwile jakiegoś niespodziewanego „przeludnienia” – bo akurat klientela któregoś wieczoru wybitnie dopisała, lokal wręcz pękał w szwach i za bardzo nie było już gdzie swobodnie usiąść – to wszyscy natychmiast niezwykle zgodnie, lojalnie i solidarnie „ścieśniali się w sobie”, aby każdemu chętnemu dostęp do baru umożliwić lub też nasz Kochany Gospodarz Toni (a tak kazał się nazywać!) od razu coś naprędce organizował. Na przykład zlecał swoim „dziewczynkom” doniesienie dodatkowych krzesełek lub stoliczków i już problem zostawał rozwiązany. Ha, raz to nawet zdarzyło się tak, że już z braku jakichkolwiek dodatkowych siedzeń dla gości, dziewczyny przyniosły skądś… duży wełniany koc, który rozłożono bezpośrednio w kącie głównego pomieszczenia z barem, więc… zabawa nadal – co oczywiste – trwała na całego. Ależ to były chwile! Ależ to były czasy..! I komu to, do diaska, przeszkadzało..?! Ufff… Hmmm… Zamyśliłem się nieco… Sorry…
A jaki był wystrój wnętrza tegoż lokalu..? – zapytacie – Czy był on jedną z takich typowych „knajpek z duszą”, o których dotychczas wielokrotnie pisałem..? Moi drodzy – z duszą?!? Toż to był lokal z trzema duszami – ba, co ja mówię..? Z dziesięcioma! Lub po prostu należałoby napisać: to była taka jedna wielka dusza do dyspozycji wielonarodowościowej marynarskiej braci! TAKICH MIEJSC NA ŚWIECIE PO PROSTU JUŻ NIE MA! Ono było w swoim rodzaju jedno jedyne i niepowtarzalne, a każdy z moich kolegów po fachu, który kiedykolwiek w swym życiu miał okazję tam zabłądzić, z całą pewnością tę opinię potwierdzi, bez dwóch zdań!
O tym „wystroju” już w odcinku następnym…
louis