Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - Puerto Cabello-4
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - Puerto Cabello-4

 
Wenezuela
Wenezuela, Puerto Cabello
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9898 km
 
Naszej wizyty u „Toniego” ciąg dalszy…

O właśnie, wspomniałem o atmosferze... To właśnie ona była najpierwszą przyczyną naszych regularnych odwiedzin tego miejsca, już nawet nie samo piwo, na które wszakże w razie czego można było zupełnie gdzie indziej się wybrać – ot, chociażby na nadmorski bulwar, który przecież tu także pod tym względem był całkiem atrakcyjny (co oczywiście również częstokroć czyniliśmy, a jakże!).
Nas jednak zawsze bardziej „rajcowała” właśnie ta panująca „U Toniego” atmosfera, którą oczywiście tworzyła nie tylko ta niezwykła, rzadko spotykana gdzie indziej scenografia tego miejsca, ale także... i my sami – czyli marynarze do tegoż przybytku zaglądający. Bo my czuliśmy, że... to jest tylko nasze! Tylko dla nas – i właśnie dlatego ten swoisty nastrój aż tak bardzo chłonęliśmy i się w nim „aż po same uszy nurzaliśmy”, nawet za cenę tej niewygody, którą przychodziło nam znosić, kiedy trafiło się komuś któregoś wieczora akurat takie „siodełko”, na którym biedne i ciężko w ten sposób doświadczane „cztery litery” mocno w... – nomen omen – „cztery litery” dostawały.
Czy zatem możecie się dziwić temu, że dość często zdarzało się nam powracać na statek dopiero nad ranem..? No cóż, ja na waszym miejscu oczywiście bym się nie dziwił, nawet jeśli dodam, że nasze tam biesiady wcale w żadne spektakularne wydarzenia nie obfitowały. Owszem, nuda w tym miejscu nie doskwierała nam nigdy – zawsze było co robić i o czym pogadać – ale żeby się specjalnie coś szczególnego tu działo, to rzec trzeba, iż akurat w tym względzie zbyt bogato nie bywało. Tylko że, czy myśmy tu przychodzili po jakieś przygody..? No oczywiście, że nie. Liczył się tu głównie wyborny relaks i wesoła atmosfera, a to, że niespodziewanych zdarzeń było mało, to nawet i lepiej, czyż nie..? Bo cóż niby mogłoby się tu wydarzać, aby uznać to za coś szczególnego – coś, co jeszcze bardziej ubarwiałoby te biesiady..? Dyć chyba jedynie jakieś ewentualne kłótnie, nieporozumienia czy bójki, nieprawdaż..?
No właśnie... Kiedyś akurat do czegoś takiego doszło, kiedy to kilku jakichś mocno już podchmielonych Chorwatów i Serbów z dwóch różnych statków skoczyło sobie do gardeł, ale nawet i ta awantura dość szybko została zażegnana przez paru marynarzy z innych nacji, którzy wówczas pomiędzy nich bez wahania wskoczyli, aby natychmiast ich od siebie rozdzielić, stłumiając w ten sposób już w zarodku potencjalną ogólną bijatykę. Rzecz jasna, owi „rozjemcy” (wśród których byłem również i ja sam, łapiąc za ręce jakiegoś mocno już nabuzowanego i wywijającego krzesełkiem Chorwata), byli... także już nieco „pod wpływem”, bo w przeciwnym razie chyba by z aż taką ochotą i łatwością „palców między drzwi” nie wtykali.
Trzeba bowiem pamiętać, że w tamtym okresie nastroje w istniejącej jeszcze wtedy Jugosławii były już bardzo napięte, tam już naprawdę czuło się, że wojna jest nieunikniona, że ona „zbliża się wielkimi krokami”, tam już wszystko ku temu „szło”, więc zachowanie się marynarzy wszelkich tworzących to państwo narodowości – głównie jednakże tych najbardziej licznych, czyli Chorwatów i Serbów – przy każdej okazji gdy się gdzieś w świecie spotykali (szczególnie właśnie gdzieś w barach) zawsze pozostawiało wiele do życzenia, było wobec siebie nawzajem bardzo prowokacyjne, wyzywające, lecz co gorsza, również i w wysokim stopniu nacechowane agresją i wrogością oraz przesycone akcentami nacjonalistycznymi – tymi wojowniczymi także.
I tak było również i w tym wypadku, kiedy to wybuch wspomnianej powyżej kilkuminutowej bójki poprzedzony był głośnymi śpiewami siedzących w różnych miejscach sali dwóch grupek Serbów i Chorwatów, a którzy to najpierw wydzierali się w swoich kierunkach na całe gardła, intonując wciąż jakieś ich stare wojenne pieśni o Ustaszach i Czetnikach (tak się wymądrzam, bo wtedy, właśnie „dzięki” tej drace dowiedziałem się wreszcie o co w tym w ogóle chodzi, kto jest kim i o co ma do kogo pretensje, kiedy już po wszystkim się tym zainteresowaliśmy), by potem ruszyć przeciw sobie jak rozjuszone byki z butelkami, kufelkami i krzesełeczkami w dłoniach. Oj, zaczynało być gorąco, dobrze więc, że już zawczasu zostali przez kilku interweniujących „samobójców” spacyfikowani.
No tak, ale to był zaledwie jeden odosobniony przypadek, którego akurat byłem świadkiem, bo poza tym „U Toniego” zawsze bywało spokojnie. To znaczy, „spokojnie” pod względem potencjalnych burd i bijatyk, bo jeśli chodzi o ogólne „natężenie” panującego tam zawsze hałasu, to już w żadnym razie o spokoju mówić nie można – wszak tu zawsze było gwarno i głośno, a częste śmiechy i śpiewy mieszały się z donośnymi rozmowami i płynącą od strony baru muzyką.
Acha, no właśnie, ta muzyka... Jak to dobrze, że o to w poprzednim zdaniu „zahaczyłem”, bo jeszcze przez przypadek omal bym o tym napisać zapomniał..! Otóż, tradycją w tej knajpie było to, że puszczana tutaj muzyka prawie zawsze pochodziła z... naszych prywatnych zbiorów! Tak, co tylko ktoś z nas miał ochotę Toniemu w prezencie od siebie przynieść – jakąś swoją własną kasetę lub płytę z nagraniami ze swojego kraju – to częstokroć to robił, będąc pewnym, że prędzej czy później ten swój dar w tej knajpce usłyszy. I tak oczywiście bywało, zatem, płynęły tu z głośników rozmaite „Kalinki” czy „Sokoły”, jak i także wszelakie inne piosenki z wielu krajów Europy – a kiedyś to nawet... puszczaliśmy nasze polskie kolędy! No, nie powiem, podobały się, i to bardzo... Zwłaszcza... „urzędującym” w tym miejscu „dziewczynkom”, którym wyjątkowo łatwo te melodie w ucho wpadały. Nuciły je nawet..! Ufff.... No cóż...
Moi drodzy – i na tym pragnąłbym już wszelkie moje opisy na temat tegoż szczególnego rodzaju lokalu zakończyć. W dodatku jeszcze chcę zaznaczyć, że już nigdy więcej do tego tematu powracać nie będę, według mnie został on już definitywnie wyczerpany. Ot, po prostu – postarałem się jak najrzetelniej dokonać jego opisu wszystkiego co tam było i co się tam przeżywało, ale zrobiłem to w ujęciu nieco ogólnym – to znaczy tak, jakbyśmy wszystkie nasze tam biesiady „do jednego worka wrzucili”, traktując naszą wspólną tam wizytę na kartach niniejszych „Wspominek” jako zaledwie jedne jedyne odwiedziny. Ale za to z jak najdokładniejszym opisem wnętrza, czyż nie..?
Zatem, przy okazji akurat tego rozdziału wszystko co mogłem na temat „Toniego” napisać napisałem, ale na tym już definitywny koniec. Temat ten poruszyłem tylko ten jeden raz i… wystarczy już tego dobrego. Takoż więc, nawet jeśli kiedykolwiek w przyszłości w naszych wspólnych podróżach po świecie do Puerto Cabello zawitamy, to już żadnych odniesień do „Antoniego” nie będzie, nawet mimo faktu, że przecież bywaliśmy tam zawsze co najmniej ten jeden raz przy okazji każdego postoju, kiedy tylko do tego portu zawijaliśmy. Jeżeli więc powstanie kiedyś jakiś kolejny rozdział o tym porcie, to zajmę się wtedy wydarzeniami innymi, ażeby was znowu tym wątkiem nie zanudzać. To raz. A dwa – wspominałem już, że lepiej dmuchać na zimne, więc zbyt lekkomyślnie „trefnych tematów” poruszać zbyt często nie warto, a już tym bardziej nadmiernie ich nie rozwijać. A ja struny już nazbyt bardzo przeciągać nie chcę…
Jeszcze tylko, tak gwoli podsumowania, pewna refleksja. Otóż, przy tej okazji dręczyło mnie przez chwilkę takie oto pytanko: czy byłoby w ogóle możliwe zrobienie czegoś podobnego w naszych polskich warunkach? To znaczy, urządzenie i otwarcie dla szerszej publiki takiego samego lokalu, przepełnionego bylejakością, prymitywizmem i zwyczajną, choć de facto… uroczą tandetą (a nie?), w którym również siadałoby się byle jak, na byle czym, przy byle czym (ale przecież nie z byle kim!), gdzie wszędzie dookoła królowałyby wszelkiego rodzaju graty i rupiecie stanowiące jego wystrój..?
Wszakże – co z zupełnie czystym sumieniem mógłbym zagwarantować – byłoby to istną gratką dla restauratorów! Tak, takowa tawerna byłaby z całą pewnością przysłowiowym „hitem sezonu”, pod warunkiem oczywiście, że panowałaby tam podobna jak „U Toniego” w Puerto Cabello naturalność i swoboda. Czy zatem można by sobie wyobrazić coś podobnego w Polsce – taką knajpkę, w której nie za bardzo dbałoby się i o higienę, i o bezpieczeństwo biesiadujących (ale to przecież wcale nie oznacza, że ich specjalnie by się na coś złego narażało, o nie! Chodzi mi tylko o sprawę luzu i swobody – nic nikomu do tego, jeśli chcę!), i o przepisy przeciwpożarowe, sanitarne czy jeszcze jakieś inne wynikające z naszego prawnego systemu ograniczenia i zakazy..? Raczej nie, prawda..? Ale… dlaczego..?!
No przecież – paradoksalnie – ale właśnie to byłoby dla wielu przedstawicieli naszego młodego pokolenia największym magnesem..! Te „ciut adrenaliny na co dzień”, kiedy to człek nigdy by pewny swego losu i zdrowia w takim lokalu nie był, pijąc z podejrzanych kufli i szklaneczek (dobrze umytych, czy może jednak nie?) lub mogąc się w każdej chwili zaciąć o jakiś ostry kant „robiącej za stół” zardzewiałej lodówki, uderzyć w stojącą wprost w przejściu jakąś metalową balię do prania, poślizgnąć się na pętającej się pod nogami luźno leżącej (i też mocno już zardzewiałej, a jakże) dziurawej miednicy, potknąć się o niski drzewny pieniek, którego nawet i w ostatnim momencie zauważyć się nie udało, albo po prostu „po pijaku” zlecieć z huśtawki wprost na brudną drewnianą i pełną drzazg podłogę… No co, byłoby to ciekawym przeżyciem..?
Albo też, czy nie byłoby to niezapomnianym i pełnym wrażeń doświadczeniem, polegającym na przesiadywaniu godzinami na brudnej tapicerce starej kanapy, spod której co i rusz wybiegałyby jakieś jaszczurki i karaluchy, już o dość sporym „stężeniu” w powietrzu rozmaitego fruwającego robactwa nie wspominając – jakichś obleśnych much, żuczków i moskitów..? O, to właśnie byłoby w przypadku takiego przedsięwzięcia najpiękniejsze – ta pomieszana z egzotyką i niebywałą oryginalnością odrobina zagrożenia, nieprawdaż..? Ale, jak zapytywałem na początku tego wątku – czy byłoby to u nas w ogóle możliwe..?
No cóż – sądzę, że jednak nie, zważywszy na nasze przepisy i… ogólny poziom cywilizacyjny (który w takich właśnie razach staje się nierzadko dość sporym ciężarem, niestety), bo przecież zaraz przyczepiłyby się do właścicieli takiej knajpki wszelkie Pożarne Straże, Sanepidy i inne Policje, zarzucając im – oczywiście słusznie, bez dwóch zdań – stwarzanie zagrożenia swoim klientom, na co rzecz jasna zgody by nie wydały, i tyle. Wszak „wadza zawszy wi lepij”, no nie..?
Tak więc, potencjalni amatorzy takich właśnie mocnych wrażeń („mocnych” rzecz jasna u nas, bowiem w wielu miejscach na naszym globie nadal jest to zwykłą „normalką”, codziennością tzw. Trzeciego Świata – choć właśnie za to wciąż go gorąco kochamy!) muszą się już niestety z takim stanem rzeczy pogodzić, muszą nasz postęp cywilizacyjny i płynące z tego dla nas „przeogromne życiowe korzyści” zaakceptować, przyjmując już raz na zawsze do swej wiadomości fakt, że w naszym kręgu kulturowym już po wsze czasy skazani będziemy na wszechogarniającą nas zewsząd dookoła „sztampę”, standardowość i… „bezduszność naszych knajp”. Knajpek wyposażonych już tylko – i to nieomal jedna w jedną – w takie same niklowane bary, w takie same dozowniki piwa, w takie same bilardy, darty czy automaty do gier, a i nawet w takie same – bo przecież bezpieczne, z atestem Odpowiednich Służb! – stoliczki i krzesełka.
Oj tak, bo przecież u nas o żadnym wrzynaniu się w „klienckie dupsko” jakiejś wystającej z odwróconego do góry dnem wiaderka twardej krawędzi lub sterczącej z boku niezbyt zgrabnie ociosanego pieńka jakiejś większej zadry czy wypukłego sęku, nawet mowy być nie może! Podobnie zresztą jak o dorobieniu się odcisków na swych „czterech literkach” od siedzenia, na przykład na… byle jak z sobą posplatanych, ale jednak tworzących płaską powierzchnię bambusowych włóknach, które nie tylko że swoimi zgrubieniami mocno w biesiadowaniu przeszkadzają, ale i także w każdej chwili mogą zawieść zaufanie klienta, powodując jego nagłe zapadnięcie się z całym tym „ustrojstwem” wprost w stronę podłogi… Jak to rzecz jasna czasami „U Toniego” bywało, ale i tak nikt nigdy o to pretensji nie miał, bo na to się po prostu już na samym wstępie godził, wiedząc już z góry, że taka przygoda przydarzyć się zawsze może…
Czyli co, nie ma na stworzenie w naszych polskich warunkach czegoś podobnego absolutnie żadnych szans..? Nawet mimo faktu, że amatorów byłoby co niemiara, a w dodatku, którzy by nawet bez jednego mrugnięcia powieką na coś takiego się godzili..? Ba, SAMI BY TEGO CHCIELI..? Chcieliby takich właśnie warunków, ażeby mieć co pewien czas możliwość odmiany, poczucia niejakiego dreszczyku emocji, lecz przede wszystkim… zasmakowania w pewnym sensie tych warunków, które na co dzień w tzw. Trzecim Świecie panują! Bo niby dlaczego nie..?!
Dlaczego takich rzeczy w cywilizowanym świecie się zabrania, jeśli wielu z nas miałoby na to ochotę..?! Bo proszę zauważyć – tam, oprócz powszechnej biedy i byle jakich warunków życia, istnieją jednak i luksusowe hotele, i restauracje, i jakieś urządzone na „naszą modłę” i w cywilizowany sposób kluby, ale… dlaczego nie może być również i odwrotnie..?! To znaczy, na przykład jakiś zupełnie szpetny i „niehigienicznie się prowadzący” lokal w afrykańskim czy południowoamerykańskim stylu „zaszczepiony” na nasz rodzimy europejski grunt..? No przecież bywanie w tego typu przybytkach obowiązkowe nie jest – nie chcę, więc tam nie idę, i już! Proste..? Zrozumiałe..? Logiczne..? Możliwe..?
No cóż, chodzi właśnie o to, że niemożliwe, jako że „wadza wi lepij” co dla swych obywateli jest dobre, i już! Niby nakazać niczego nie wolno, ale zakazać, to już jak najbardziej tak, prawda..? Zwłaszcza że przecież wszyscy doskonale wiemy, że ten „nasz świat” jest od tamtego znacznie lepszy, szybciej się rozwija, więc przede wszystkim o ten progres dbać trzeba, a nie o jakieś zachcianki czy zaspokajanie naszych kaprysów..! Zatem właśnie dlatego u nas… jest lepiej! Bo czyściej, bardziej elegancko, dostojniej, itd.… A że dużo nudniej..? Eee taaam, szczegóły…
Szkoda tylko, że ci nasi europejscy decydenci nie dostrzegają… bardzo podobnie wyglądających lokalików we Włoszech, w Hiszpanii, w Portugalii czy w południowej Francji - gdzie jest ich przecież wciąż całe mnóstwo, a gdzie nadal panują warunki konsumpcji bardzo zbliżone do opisywanych przeze mnie w Południowej Ameryce - a jedynie zajmują się ciągle ustalaniem norm dla innych, bo ze wspomnianymi w tym akapicie już nie walczą z powodu… całkowitego braku szans na powodzenie! Tak, bo w tych miejscach ludzie jeszcze „się nie dali zwariować”. Może by zatem wziąć z nich jakiś przykład..?
A tak swoją drogą, mała dygresja – tylko pozornie nie na temat. Obiecuję, że będzie krótka. Otóż pamiętam, że kiedy jako młody chłopak jeździłem głęboko w lasy na obozy harcerskie, kiedy to zaraz po przyjeździe nie było jeszcze jak zamieszkać i swobodnie egzystować, bo najpierw trzeba było rozstawiać wielkie namioty, samodzielnie ścinać drzewa (tak!!!), aby pobudować kuchnię i latrynę, to traktowało się to wszystko jako… rzecz normalną! Ot, młodzieńcza przygoda, i już. Tak było na przykład w przepięknym miejscu w naszych Borach Tucholskich w okolicach Krzywogońca – akurat tę lokalizację podaję za przykład, bo właśnie tamte wakacje jeszcze najlepiej pamiętam.
Tak, wtedy naprawdę bardzo niewielu ludzi coś takiego dziwiło, jako że było to naturalnością – owszem, nierzadko dość twardą szkołą życia dla wielu z nas, ale jednak niczym szczególnym! Sami sobie ze wszystkim radziliśmy, z gotowaniem, z budową drewnianych elementów całego obozu, z pracą w nim, z pełnieniem wart i dyżurów, nawet i z szyciem! Normalką były tzw. „nocne podchody” czy długie marsze „w nieznane”, po których wracaliśmy z powrotem do naszych namiotów nierzadko dosłownie na nogach się słaniając. I co..? I nic, jako że to NAPRAWDĘ było naszą codziennością, TAKIE BYWAŁY ZWYKŁE POLSKIE WAKACJE. Powtarzam, dla KILKUNASTOLETNICH zaledwie chłopców i dziewcząt..!
A dlaczego o tym piszę..? Ano dlatego, że przecież podczas takich kolonii czy obozów warunki higieniczne bywały… dużo gorsze od tych jakie powyżej opisywałem! Jadało się przecież z naczyń o „rozmaitych stopniach czystości” (zależy jak kto sobie samemu menażkę lub kubek umył), spało się „za pan-brat” z robactwem, szczurkami czy… z zimnem, latryny – co oczywiste – prawie nigdy nawet najmniejszą czystością nie grzeszyły, a jednak nikt z nas wcale nie uważał tego wszystkiego za coś nadzwyczajnego! Ot, życie, i już. Co więcej, my nawet tego za coś nazbyt trudnego dla nas nie uważaliśmy, ot co…
A jak jest dziś..? Ha, no chyba sami wiecie, no nie..? To co wówczas przeżywaliśmy w Krzywogońcu było NORMALNYM harcerskim obozem, który w obecnych czasach zapewne nazywałby się już… Obozem Przetrwania! Tak, bo sam wielokrotnie już o czymś takim słyszałem – obóz dla… ponad dwudziestolatków (bo nastolatkowie według „naszej wadzy” wciąż jeszcze są na to za młodzi!) nazwany… SURVIVAL CAMP (rety!!!), ale którego uczestnicy mieli do dyspozycji i normalną murowaną kuchnię (nawet nie polową!), i pełne wyposażenie sanitarne z prysznicami włącznie (tak, być musiały, bo w przeciwnym razie zgody na przeprowadzenie takiego obozu organizatorzy by nie otrzymali), a i nawet – uwaga! – jednym z warunków było posiadanie… całej gamy szczepień ochronnych, z tymi przeciwko boreliozie na czele! Tak tak, bo przecież w pobliskim lesie czają się wredne kleszcze, dybiące na zdrowie uczestników Obozu Przetrwania.
Ufff, dygresja wcale jednak niekrótka, ale za to… „aluzju poniali”..? Chodzi mi oczywiście o te knajpki – kiedyś zupełnie to nikogo nie raziło, ich warunki sanitarne i zachowywana tam higiena nierzadko pozostawiały bardzo wiele do życzenia, ale to także – podobnie jak owe kolonie i obozy dla dzieci (powtarzam, dla dzieci!) – nie było wcale niczym szczególnym. Ot, tak było i już. I to wcale nie tylko dlatego, że taka wówczas była nasza Polska, że okres PRL-u wyróżniał się wielką siermiężnością, więc na nic innego nas stać nie było, bo to po prostu zwykła nieprawda! Bo kto chciał czegoś innego, to miał wybór! Nie chcę spać pod gołym niebem, to na taki obóz nie pojadę, i koniec. Nie chcę jeść w brudnej knajpce, to tam nie idę! Proste..?
A jak jest dziś z owym wyborem, to przecież sami wszyscy dobrze wiemy, prawda..? Tylko że dlaczego jest właśnie tak, skoro wielu z nas nadal chciałoby jeszcze co pewien czas tamtych wspaniałych młodzieńczych warunków zasmakować, wrócić do czasów młodości i… NORMALNOŚCI.., płacąc za to swoimi własnymi pieniędzmi – BO TAKI CHCIELIBYŚMY MIEĆ WYBÓR!
Ale cóż, niestety, ale to WŁAŚNIE DZIŚ JEST NIENORMALNIE, jeżeli urzędnicy zabraniają otwarcia knajp o warunkach takich jakie WCIĄŻ JESZCZE SĄ W WIELU REJONACH ŚWIATA, gdzie one wciąż jeszcze są codziennością! Dlaczego nam się tego zabrania?! Dlaczego sami sobie wciąż nakładamy jakieś pierdo*one kajdany, zamiast popróbować zrobić to, co nadal czynią wspomniani powyżej właściciele knajpek z Południa Europy – oni są po prostu głusi na płynące z „ucywilizowanej” Brukseli normy i standardy, nadal prowadząc swoje knajpki w taki sposób, jaki tam czyniono jeszcze przed wieloma laty. I nic nikomu do tego, bo ich klienci WŁAŚNIE TEGO CHCĄ! Nie chcą piwa i wina z niklowanego baru, ale wprost z obślizgłej i starej beczki – i tylko za to chcą zapłacić, bo pragną je wypić w NORMALNEJ LUDZKIEJ (jeszcze) atmosferze. Jeśli tego nie zechcą, to po prostu „zagłosują nogami”, takowych knajpek nie odwiedzając, co potencjalnie mogłoby się zakończyć ich finansowym krachem i „problem” rozwiązałby się sam, jednakże… one wcale upaść nie chcą! Nie, nie upadają, nie bankrutują, bo amatorów NORMALNOŚCI wciąż jeszcze jest wielu. Ba, ostatnio to nawet ich w dość szybkim tempie przybywa.
Tak, tylko że, kur*a, nie u nas! Bo my zawsze musimy wyłazić przed szereg! Jeżeli więc dorobiliśmy się w końcu „wielkich cywilizacyjnych zdobyczy”, to… mają one obowiązywać wszystkich, i basta! Niechaj się zatem nikt z jakimiś swoimi zachciankami nie wychyla, bo może naruszyć USTALONY JUŻ (A DOBRY OCZYWIŚCIE, WIĘC JEDYNY OBOWIĄZUJĄCY) porządek, a tego przecież czynić nie przystoi. Wszakże świat na nas patrzy! Ech, żal, że się tak dziwacznie wszystko w naszych obecnych czasach poplątało… Ale, może jednak nie mam racji..? Może mam zbyt wygórowane wymagania..?
Moi drodzy, czy pozwolicie, że na powyższym wątku niniejszy odcineczek już zakończę..? No bo, tak prawdę powiedziawszy, o akurat tym moim pobycie w Puerto Cabello już niczego więcej napisać nie mogę. I to wcale nie dlatego, iż poczułem się tymi opisami już nieco zmęczony, ale... ot, po prostu, kiedy wówczas – w Grudniu 1991 roku – na mój kolejny kontrakt w tym porcie się zjawiłem, to poza naszą wspólną grupową wizytą „U Toniego” już nic innego godnego uwagi się nie wydarzyło.

Tak więc, póki co, z Puerto Cabello wyjeżdżamy, udając się w naszą dalszą drogę po wodach Morza Karaibskiego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020