Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - Guanta-1
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - Guanta-1

 
Wenezuela
Wenezuela, Guanta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10270 km
 
GUANTA - Wenezuela - Grudzień 1991

Po około 20 godzinach żeglugi wzdłuż północnych wybrzeży Wenezueli zjawiamy się u wrót wręcz prześlicznej zatoki o nazwie Bahia de Guanta. Tak, napisałem „prześlicznej”, bowiem w istocie to miejsce w pełni na takie określenie zasługuje.
Zatoka ta nie jest wprawdzie zbyt duża, ale za to prezentuje się niezwykle malowniczo – okalające ją brzegi porośnięte są soczysto zieloną gęstą roślinnością, natomiast okoliczne wody są wprost usiane ogromną ilością urokliwie wyglądających małych wysepek i wystających z wręcz kryształowej czystości wody pojedynczych skałek. Widoki są tu więc iście baśniowe, co w połączeniu ze specyficznym w tym miejscu mikroklimatem (jest tu zawsze bardzo ciepło, ale prawie nigdy nie ma tu zbyt mocnych dręczących człowieka upałów – powietrze jest tu dość rześkie i łagodne) „zaowocowało” tym, że okolice te stały się wymarzonym miejscem wakacyjnych wypadów mieszkańców tego kraju.
Znajduje się tu zatem cały szereg nadmorskich miejscowości wypoczynkowych i kurortów, z których najczęściej odwiedzanymi są Barcelona, Pertigalete i Puerto La Cruz, a zajmującymi tu nieomal cały pas wybrzeża – aż po samą, najbardziej w świecie znaną tutejszą wyspę, Margaritę. Port Guanta natomiast znajduje się około 7-8 kilometrów od Puerto La Cruz, dokąd rzecz jasna – nieomal za każdym naszym pobytem w tym porcie – na wycieczkę się wybieraliśmy.
I tak oczywiście było i tym razem. Kiedy tylko w Guancie zacumowaliśmy, to prawie natychmiast zorganizowaliśmy nasz kolejny wypad taksówkami do… „Krzyżaków” (tak to miejsce między sobą nazywaliśmy), czyli do La Cruz. Po co..? – zapytacie. Już wyjaśniam – przecież to miasteczko, to takie „wenezuelskie Międzyzdroje, Kołobrzeg i Sopot” razem wzięte, kurort jak się patrzy, tętniący życiem przez okrąglutką dobę, jak zatem takiego miejsca nie odwiedzać, mając je dosłownie na wyciągnięcie ręki..? Toteż, kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, od razu tam wyruszaliśmy, aby jak najmilej na tamtejszym bulwarze spędzać nasz wolny od pracy czas.
Jednakże, moi drodzy, już… niczego więcej na ten temat napisać nie mogę! Nie mogę, ponieważ… tak naprawdę, to pisać nie ma o czym. Bo owszem, wielokrotnie tam bywaliśmy, ale poza naszymi spacerami po bulwarze oraz wypijanymi w jakiejś knajpce „pod chmurką” piwami, nic innego nigdy się tam nie wydarzyło. Czy zatem kolejny już raz miałbym może wam opisywać przebieg którejkolwiek z naszych biesiad..? Toż byłby to absurd nad absurdami, czyż nie..? Poprzestanę zatem na samym… pochwaleniu się wam (a tak!) „gdzie to się nie bywało”, i tyle.
Zupełnie inaczej natomiast było w samej Guancie. Tak, bo akurat w tym mieście prawie zawsze coś interesującego nas spotykało, kiedy tylko do którejś z tutejszych knajpek się wybieraliśmy. Ot, nic wielkiego wprawdzie - to znaczy, żadnych przygód „wybuchowego” typu, na przykład jakichś bijatyk czy awantur tutaj nie zaznaliśmy – ale i tak zawsze było wystarczająco ciekawie, ażeby każdy taki nasz „wypad w miasto” uznać za udany. Nuda tu nam nie doskwierała nigdy.
Tutejsze knajpki bowiem były już zupełnie innego formatu, aniżeli te w La Cruz. Różniły się od nich wręcz diametralnie, jako że tam, czyli w pełnym turystów i wczasowiczów kurorcie, prawie każdy lokal był „wymuskany i wycackany” – krótko mówiąc, w żadnym calu nieprzypominające typowych południowoamerykańskich „knajpek z duszą”, bo akurat w takiej miejscowości raczej być ich nie mogło, zbyt wysoki ogólny poziom obsługi gości chyba na to nie pozwalał, to jasne.
Natomiast w samej Guancie było już pod tym względem… normalnie. „Normalnie”, czyli… brudno, nieświeżo, gorąco i byle jako, ale za to… zawsze ciekawie! Bo przecież właśnie takich miejsc najchętniej szukaliśmy, jak najbardziej oryginalnych i egzotycznych – z grubsza rzecz ujmując – miejsc wciąż dla nas nowych, aby w nich na nasze wolne popołudnia i wieczory na jakiś czas „zakotwiczać”.
Ot, na przykład była tam jedna taka nasza ulubiona knajpeczka, do której dość często zaglądaliśmy, jako że znajdowała się ona bardzo blisko portu. Kiedy więc nie chciało się już nam zbyt daleko w miasto wybierać, to właśnie ona była naszym najlepszym wieczornym „przytuliskiem”, miejscem doskonałego relaksu, choć jednocześnie przyznać trzeba, że panujące w jej wnętrzu warunki baaaaardzo mocno odbiegały od… nawet i minimalnego poziomu przyzwoitości – o, tak to właśnie zgrabnie eufemistycznie ujmę! Bo rzeczywiście było to miejsce pod względem higieny wręcz przerażające (!), ale… akurat w tym porcie właśnie o to nam chodziło! O ten totalny prymityw i bałagan, ale za to w zamian mieliśmy tam zawsze wręcz niepowtarzalną atmosferę… skrajnej biedy (tak!) i pewnego rodzaju „swojskości” (kurczę, naprawdę nie wiem, jak to uczucie wyrazić) oraz… ryzyko i „odrobinkę adrenalinki we krwi”, jako że…
No właśnie… Pozwolę sobie w tym miejscu na krótki opis tejże knajpki, jak i też – przede wszystkim! – jej otoczenia, abyście w pełni pojęli, o co w tym wszystkim chodzi – czyli, co miałem na myśli pisząc tak a nie inaczej, o ryzyku i „adrenalince”…
Otóż, zaraz za portową bramą, w lewo i nieco pod górkę biegła wąska gruntowa droga, prowadząca do znajdującej się tam bardzo specyficznej dzielnicy. Napisałem „specyficznej”, choć tak de facto powinienem od razu nazwać rzecz po imieniu – ot, była to po prostu dzielnica zwykłych slumsów, w której – co oczywiste – zamieszkiwała (czy też raczej „gnieździła się”, jako że warunki tam panujące były wręcz urągające człowieczeństwu) najbiedniejsza część obywateli tego miasta. Wszelkie znajdujące się tu domostwa (bo przecież nie domy, ani nawet nie domki) pobudowane były byle jak i z byle czego, ze wszystkiego co tylko tubylcy mogli sobie zorganizować na własną rękę i wykorzystać do konstrukcji swych schronień. To znaczy, stały tu wszędzie dookoła budy, budki i budeczki sklecone z najprzeróżniejszego rodzaju odpadów drzewa, metalowych blach i beczek, twardych kartonów, palmowych liści, itd. – krótko mówiąc, slumsy w iście brazylijskim czy indonezyjskim stylu. Wierzcie mi, prawdziwy koszmar.
W dodatku jeszcze zdecydowana większość tej dzielnicy wyrosła nie na twardym gruncie, czyli przy morskim brzegu, ale... „na wodzie”, postawiona na powbijanych w dno zatoki drewnianych palach, które prawdopodobnie były jakąś pozostałością po stojących tu niegdyś większych budynkach (może jakieś dawne magazyny portowe?), które „ząb czasu” aż tak bardzo nadgryzł, że je zapewne w końcu całkowicie rozebrano, natomiast owe pale posłużyły z kolei tej gnieżdżącej się tutaj biedocie jako podpora pod ich prymitywne, budowane byle jak „dachy nad głową”.
„Uliczki” były więc w tej dzielnicy również własnym sumptem klecone, z których większość stanowiły po prostu zwykłe płaskie deski, w sumie razem tworzące pozbijany z sobą labiryncik kładek i prymitywnych mostków, przerzuconych ponad znajdującym się poniżej błotnistym dnem zatoki. Czy już możecie to sobie wyobrazić..? Tę całą dziwaczną konstrukcję tej dzielnicy..?
Jeśli tak, to „jadę” z opisem dalej... W przedostatnim akapicie napisałem, iż dzielnica ta stała „na wodzie”, chociaż tak naprawdę wcale tak nie było, jako że – owszem, slumsy te znajdowały się ponad dnem zatoki, nieco z dala od linii brzegowej – ale morskiej wody... już tam nie było w ogóle (stąd właśnie ten cudzysłów w określeniu „na wodzie”). Znajdowały się tam za to „szalenie urocze” błota, pełne śmieci i najprzeróżniejszych odpadków (ba, tam nawet stary samochód leżał!) oraz – co również oczywiste – wszelakiego typu ścieków, odzwierzęcych i ludzkich odchodów nie wyłączając.
No cóż, ale inaczej rzecz jasna w tym miejscu być nie mogło, ponieważ żadnej kanalizacji tu nie było, wszakże ona by tu nawet sensu nie miała, natomiast wyposażenie owych domostw w toalety... było wszędzie więcej niż skromne. Ot, na przykład w tej „naszej knajpce” była jedynie okrągła dziura w podłogowych deskach, co zresztą – jak zapewne słusznie podejrzewam – musiało być w tej dzielnicy „patentem” najczęściej spotykanym.
A zatem, czy możecie sobie wyobrazić jaki tam zawsze unosił się w powietrzu zapaszek..? Rozkoszny fetorek wydzielany przez pomieszane ze wszystkimi rodzajami odpadków błoto..? Cóż, z całą pewnością nie jest to dla was zadaniem zbyt trudnym, prawda..? Zapytacie mnie więc: to po co w takim razie w ogóle tam łaziliśmy, skoro wszędzie dookoła panował tam taki syf, że aż głowa od tego bolała..?! Czy może komuś smakować piwo pite w smrodzie..?
Odpowiadam zatem, że... akurat pod tym względem w naszej knajpce źle nie było – tam żadne przykre zapachy nie docierały (choć szczerze przyznam, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego), można więc w niej było całkiem przyjemnie posiedzieć, pogaworzyć sobie i posłuchać niezłej latynoskiej muzyki, a także... – co było dla nas największym magnesem, tak właściwie, to najważniejszym powodem, dla którego w ogóle do tej speluny zaglądaliśmy – posłuchać i pooglądać na żywo „produkujących się” tam amatorów śpiewania, częstokroć przygrywających sobie na gitarach, a siedzących tuż obok nas wprost na knajpianych stoliczkach lub po prostu na znajdującym się blisko, ale już na zewnątrz tej knajpki prymitywnym mostku.
I proszę mi wierzyć, to właśnie była „ta prawdziwa Wenezuela”, a nie ta oglądana na luksusowej i zadbanej nadmorskiej promenadzie w Puerto La Cruz. To tu biło serce tego kraju. Fakt, niezwykle brzydkie i po prostu mocno chore, ale jednak... wciąż jeszcze naturalne, a nie na pokaz. Tego zwykli turyści raczej nigdy nie zobaczą.
No cóż, jak więc sami widzicie, powyższe określenie „można było sobie przyjemnie posiedzieć”, w odniesieniu do tej właśnie speluny, ma tu wymiar czysto umowny, bo przecież niewygody były w tym barze wręcz kosmiczne, poziom higieny i tzw. „całokształt” prowadzenia tego interesu przez ich właścicieli również był chyba z tych „najniższych z najniższych”, ale ta specyficzna atmosfera południowoamerykańskiej prowincji... Ach, toż to przeżycie nad przeżyciami! Tego się nie da nigdzie napotkać podróżując po świecie jako zwykły globtroter lub uczestnik jakiejś wycieczki. Słowem, TO BYŁO TO! Czegoś takiego przenigdy się już nie zapomina! To z czasem staje się jednym z najcenniejszych życiowych doświadczeń.
No tak, ale mimo wszystko my i tak nigdy nazbyt długo tam nie przesiadywaliśmy. Ot, wpadaliśmy sobie tam na jakieś dwa, góra trzy piwka, i na tym nasze tam biesiadki kończyliśmy, nie chcąc rzecz jasna kusić losu, bo przecież cała ta dzielnica – jak zresztą każdy z was łatwo się może domyślić – wcale do najbezpieczniejszych nie należała, to jasne. Wracaliśmy więc stamtąd zazwyczaj jeszcze przed zapadnięciem zmroku, aby w całkowitym spokoju dostać się na statek lub... wybrać się jeszcze gdzieś dalej do samego miasta, jeśli nam akurat na dalsze wieczorne rozrywki przychodziła ochota.
A jak ta knajpa w ogóle wyglądała..? No cóż, koszmar! Jeden wielki koszmar, więc... właśnie dlatego (oprócz tych wspomnianych „występów na żywo”, rzecz jasna) do niej te kilka razy z wielką chęcią zaglądaliśmy! Paradoks – zdziwicie się..? Otóż nie, bowiem czasami naprawdę warto w życiu czegoś podobnego skosztować, posiedzieć sobie „z duszą na ramieniu” i „adrenalinką we krwi”, choć oczywiście nie czynić tego zbyt często, ani nazbyt długo, to też jasne...
Knajpka ta wyposażona była... w napędzaną generatorem lodówkę, a zatem serwowane z niej piwo (zawsze w zakapslowanych butelkach, wszak to podstawa) było zawsze „do rzeczy”, akurat na to narzekać nie mieliśmy prawa. Co innego oczywiście, jeśli chodzi o znajdujące się tam sprzęty, jako że w tym względzie była jedna wielka tragedia. Stały tam bowiem zaledwie trzy (i to chyboczące się jak cholera!) zbite z surowego i nieoheblowanego drzewa stoliczki – pełne drzazg i wystających ostrych sęków! – obok nich natomiast małe i niskie zydelki (takoż samo jak owe stoliczki sklecone!), a także jedna pozbijana ze starych i... nieco już przegniłych desek długa ławeczka. I to, moi drodzy, już wszystko...
Ach nie, przepraszam..! Jeszcze nie wszystko! To znaczy, jeżeli chodzi o znajdujące się tam wyposażenie, to oczywiście temat już wyczerpałem, ale jeszcze koniecznie należałoby wspomnieć także i o... naszym zwyczajowym tam towarzystwie! Czyli o pętających się wciąż pod nogami... kurach, małych prosiaczkach, a nawet kozach! A jeszcze na dokładkę – ufff..! – zwierzątka te częstokroć były... uwalane w powyżej opisanym błocku (!), jako że większość swojego czasu właśnie tam, czyli bezpośrednio poniżej domostw swoich właścicieli, przepędzały – taplając się i grzebiąc w tej swoistego rodzaju kloace!
Czy możecie sobie zatem wyobrazić nasze bezprzykładne męstwo – ba, bohaterstwo wręcz heroiczne! – kiedy to zmuszeni byliśmy do znoszenia bezpośredniej bliskości tych wprost katastrofalnie brudnych stworzonek..?! Na szczęście były to wszystko istotki mocno płochliwe, bo nawet pomimo pętania się wciąż pośród ludzi, to i tak na zbytnią „poufałość” wobec nich sobie nie pozwalały, bardzo rzadko się w ogóle do kogokolwiek zbliżając. Toteż przynajmniej to było nam oszczędzone – mianowicie, opędzanie się od tej brudnej menażerii, aby nas, broń Boże, któryś z jej przedstawicieli nawet przez ułamek sekundy nie dotknął. Oczywiście nie zawsze się to osiągnąć udawało, więc nieraz trzeba było jednak jakimś solidnym kopniakiem prosiaczka lub kózkę od siebie odgonić, ale były to wypadki naprawdę bardzo rzadkie, z reguły tak nie było, więc jednak naszego tam biesiadowania żadne zwierzątko nigdy nie przerwało.
No i co na to powiecie..? Byliśmy wtedy wystarczająco dzielni..? Zasłużyliśmy na miano bohaterów..? Bo ja uważam, że... w pełni tak, jak najbardziej! Mało tego, jeszcze na dodatek właśnie tam można się było wykazać swoją „wręcz niespotykaną odpornością” (a nie..?) na „złe bodźce zewnętrzne oraz permanentne zagrożenie” (a nie..?), czując się wtedy jak, nie przymierzając, Superman, Rambo, Indiana Jones i Kapitan Kloss w jednej osobie (a nie..? A tak!)... Ufff, ależ wówczas było wrażeń..! Aż nadto...
Jednakże, Moi Najdrożsi i W.Cz.Czytelnicy, czy nie zauważacie, że przecież nie samym włóczeniem się po knajpach, barach czy podejrzanego autoramentu spelunach człowiek żyje..? Czy nie powinno się również zajmować tym, co każdemu szanującemu się cywilizowanemu osobnikowi jednak bardziej przystoi, aniżeli to wieczne szlajanie się po knajpkach (ba, nawet chwalenie się tym!), a co gorsza, jeszcze i z detalami ich opisywanie..? Czy tak wypada..? Odpowiecie, że... tak, nie przystoi, i że... nie, nie wypada..?
No cóż, macie świętą rację – najwyższy zatem czas „zejść wreszcie z obłoków na ziemię” i zająć się wydarzeniami zupełnie innej natury, abyście sobie czasem nie pomyśleli, że nasza marynarska brać to jedynie... same pijaki, piwosze, birbanty i amatorzy najprzeróżniejszego rodzaju „nocnych i mocnych” wrażeń, że nam już tylko to w głowie i zupełnie nic więcej..! O nie, tak wcale nie jest – zapewniam was. A już zwłaszcza w... obliczu zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia...

Ale o tym już w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020