Zgodnie z obietnicą, niniejszy odcinek rozpoczniemy od krótkiego opisu naszej „wybitnie odchudzającej diety”. Powtarzam zatem: Ufff...katastrofa...ufff! Jak już wspomniałem, w pierwszym naszym „kółeczku” z Europy na Kubę i z powrotem kucharzem był jeszcze gość z Chorwacji, którego w Moerdijk za pijaństwo wywalono ze statku, natomiast jego miejsce zajął wtedy kubański partyjny „proboszcz”, będący dotychczas zwykłym szeregowym Messmanem.
Taką decyzję podjęło oczywiście ichnie Biuro Załogowe w Hawanie, a nasz Stary w tej kwestii nie miał absolutnie nic do gadania, nawet mimo faktu, że gorąco temu awansowi się sprzeciwiał, już od dawna widząc, jaki z tego Messboja kretyn (tak, wcale nie zawahałem się użyć takiego właśnie słowa, bowiem on rzeczywiście był nie tylko „mądry inaczej”, ale i nawet... „człowiekiem inaczej”..!), ale cóż miał bidol poradzić, skoro hawańskie biuro go tą decyzją zupełnie zaskoczyło, a na „odkręcenie” sprawy z tym wysyłanym karnie do domu pijakiem było już za późno..?
Wiem, rzeczywiście troszeczkę dziwnie to zabrzmiało – że nagle dla Starego wieczny pijus byłby jednak lepszy od trzeźwego Kubańczyka, więc próbował sprawę tej „dyscyplinarki” odwołać – ale, jak już niebawem się okazało, miał on jednak świętą rację, doskonale przewidując, co ze strony tego nowego Kuka może nas oczekiwać – ot, trafił totalnie „bez pudła”, sądząc, że będzie jeszcze gorzej niż było.
Kiedy bowiem zmuszony byłem zmagać się przez pierwsze sześć tygodni z „kunsztem kucharskim” tego Chorwata, to myślałem, że naprawdę gorzej już być nie może! Ot, dość sarkastycznie określałem tę sytuację z naszym jedzeniem jako zaledwie jeden szczebel wyżej... od wyżywienia w jakimś dawnym radzieckim łagrze na dalekiej Syberii, gdy tymczasem kuchnia w wykonaniu naszego kubańskiego „mistrza patelni” (pod warunkiem oczywiście, czy on w ogóle wiedział co to takiego patelnia!) jeszcze bardziej po tej hipotetycznej „drabince” schodziła w dół – ot, mówiąc najbrutalniej jak tylko mogę, co najmniej o te kolejne pół szczebelka, czyli lokowała się gdzieś między, właśnie tym sowieckim gułagiem dla zesłańców a... chyba jakimś Dachau albo Majdankiem! Najgoręcej przepraszam za to niestosowne porównanie, ale...
Ale... rzeczywiście mocno mnie teraz poniosło na samo wspomnienie tej części naszego ówczesnego statkowego życia, toteż w tej złości pozwoliłem sobie (może nieopatrznie, ale już tak pozostawiam) na tak fatalnie nam się kojarzące porównanie. Jednakże, w pewnym sensie poczułem się nawet do czegoś podobnego zmuszony, bo już chyba tylko w ten sposób zdolny jestem przykuć waszą uwagę do tego tematu – używając właśnie tak niestosownej metafory, byście „niemalże każdym nerwem” poczuli, że ten problem był naprawdę wagi wręcz nieprzeciętnej! Żebyście tego wątku nie przeoczyli lub nie potraktowali zaledwie „po łebkach”, nie skupiając się na nim tak, jak na to zasługuje!
Tak, moi drodzy, bo przecież przyznajcie to sami – czy bez aż tak szokujących powyższych słów naprawdę zwrócilibyście pilniejszą uwagę na ten wątek..? Ot, poczytalibyście to sobie jako ciekawostkę, ze zrozumiałym współczuciem pokiwalibyście głowami, ten i ów z was zapewne nawet by we wszystkie fakty nie uwierzył, lecz to... już koniec. Przeszlibyście sobie gładko do lektury wątków następnych, prawie w ogóle nie doznając emocji, czyż nie..?
Dlatego też, kiedy tak fatalnie wyrwało mi się nagle porównanie tej naszej „dietki” do niewątpliwie głodowego wyżywienia w... hitlerowskim obozie (tfu, ale jeszcze raz przepraszam, wybaczcie!), to rzecz jasna natychmiast się nad tym zawahałem – w pierwszym odruchu chcąc te słowa skasować, wyszukując jakieś łagodniejsze porównanie, lub w ogóle z niego rezygnując – doszedłem jednakże do wniosku, że właśnie czymś tak ordynarnym i szokującym przykuję waszą uwagę do tego wszystkiego, co za chwilę poniżej na ten temat zamierzam napisać. Bo to po prostu nie licowało z jakimkolwiek, nawet tym jedynie elementarnym poszanowaniem godności XXI-wiecznego marynarza, Człowieka zaś w szczególności – i to nawet tego, o którym bym napisał tylko przez małe „c”.
Zatem do dzieła. Wspomniałem już, że ilość naszego prowiantu zawsze była na tym statku niewystarczająca, prawda..? Tak, to jedna sprawa, ale oprócz tej ilości dochodzi przecież jeszcze kwestia odpowiedniej jakości wszelkich żywnościowych produktów, które wraz z zaopatrzeniem od dostawcy w porcie się otrzymuje. A z tym niestety było...
No cóż, w pierwszym odruchu chciałem napisać, że „różnie” lub „rozmaicie”, jednakże nie będę się silił na jakieś eufemistyczne określenia i napiszę wprost – to wszystko było po prostu do du*y..! Ha, mało powiedziane – to było do tak wielkiej d*py, jaką miała ta przysłowiowa Marynia, o której gadano na wszelakich zebraniach i tzw. „egzekutywach” niegdysiejszych aktywistów „naszej wiodącej” lub bezzębnych członków ZBOWiD-u. Przykłady..? Ależ proszę bardzo..!
Owoce – ha, ha! Czy pamiętacie, moi drodzy, kiedy w czasach PRL-u przywożono do nas do kraju (właśnie z Kuby) te ich parszywe pod każdym względem (i smaku, i wyglądu) zielone pomarańcze i grejpfruty i wciskano je nam z nieszczerym wytłumaczeniem, że na import tych lepszych z Hiszpanii, z krajów Północnej Afryki lub z Izraela, naszego kraju po prostu nie stać..?
Nnno, jeśli tego jeszcze nie zapomnieliście, to ja już niczego więcej do tego dodawać nie muszę, bo doskonale już wiecie w czym rzecz, prawda..? A właśnie tak te owoce wyglądały, niestety. Natomiast dostarczane nam od czasu do czasu, oprócz tych twardych jak kamienie cytrusów (gdzie „to-to” w ogóle rośnie!?!?) banany, były takiej wielkości, że... chyba nawet te nasze pokojowe pieski mają nieco większe... (ch... niedomówienie)..! Toż to były jakieś przyrodnicze dziwolągi – malutkie, cienkie jak ołówek, oczywiście zielone (sam już nie wiem - czy one na Kubie nigdy nie dojrzewają?!), a posiadające tak koszmarny smak, że... to chyba w ogóle nie były banany!
Ot, krótko mówiąc, tego g... po prostu nie dawało się jeść! Prosto do śmieci wywalali je… nawet i Kubańczycy! Można by się oczywiście mocno zastanawiać w ogóle nad sensem dostarczania załodze tych „owoców”, bo de facto było tak, jakby ich... w ogóle nie było, najprawdopodobniej sytuacja z nimi wyglądała więc tak, że jakiś kubański decydent-urzędas mógł w papierach odhaczyć, iż „tyle a tyle” dostarczono i sprawa załatwiona. Nie narzekać więc, a i... rączki czyste. Wszak owoce „fizycznie” były, czyż nie..? Tyle a tyle sztuk, a że nikt ich jeść nie chciał..? No cóż, nie nasza wina, bo one już takie rosną...
Jednakże, „na szczęście”, zawsze tego g….a dostarczano tak mało, że nawet gdyby każdy z nas chciał ten swój przydział owoców jednak spałaszować, to w sumie wystarczyłoby ich zaledwie na tydzień (no, góra na dziesięć dni, ale już naprawdę nie dłużej), gdy tymczasem w papierach „stojało”, iż jest to dostawa... ponad jednomiesięczna. Smacznego więc...
Teraz o warzywach – ha, ha, ha! Ilościowo było już z nimi znacznie lepiej, niż z owocami, bowiem – uwaga – wystarczało ich prawie na całe trzy tygodnie, yeah! Owszem, nie wszystkich, bowiem te „szlachetniejsze” marchewki, pomidory czy kalafiory „wykruszały się” już po dwóch tygodniach, pietruszki i ogórki „dociągały” tych wspomnianych tygodni trzech, ale za to ziemniaki (choć podłe jak cholera, niestety..!) czy buraki wystarczały... prawie do końca „kółeczka” z powrotem z Europy do Hawany. Bywały wtedy niestety już co nieco podgniłe, ale któż by się takimi drobiazgami przejmował..?
A poza tym – i tutaj rzecz chyba najciekawsza – czy wy w ogóle macie wyobrażenie, JAK W OGÓLE WYGLĄDAŁY te warzywka „w wydaniu kubańskim”? Bo ich niedostateczna dla nas wszystkich ilość, to oczywiście jedna sprawa, natomiast ich jakość oraz – że się tak wyrażę – ogólna „prezencja” dla oka ich przyszłych konsumentów, to z kolei już zupełnie inna para kaloszy. Kaloszy rzecz jasna podziurawionych jak sito...
Ale, żeby to jakoś sensownie opisać, to najpierw muszę zadać wam pewne skromne pytanko. Otóż, czy wiecie, co to jest... japońskie bonsai? To oczywiście sztuka hodowania w warunkach sztucznych naturalnych gatunków drzew, ale w wersji zminiaturyzowanej, prawda..? Takie karłowate drzewka bowiem, które w naturze występują w rozmiarach – często nawet dość znacznych, zaś dopiero po ich odpowiedniej kultywacji stają się niewielkimi roślinkami w doniczkach – służą za śliczne ozdoby przydomowych ogrodów lub rozmaitego rodzaju parków, ale przecież... przenigdy nie robi się ich takimi malutkimi w jakichkolwiek innych celach, jak właśnie tylko to zdobnictwo, czyż nie..? Wszakże nie w celu wyhodowywania z nich owoców do konsumpcji, ani dla pozyskiwania z nich drewna, gdyż byłoby to – wiadomo – absurdem nad absurdami!
O, i właśnie w tym sęk! Odpowiedzcie mi bowiem, moi drodzy, z jakiej to przyczyny Kubańczycy opanowali wręcz do perfekcji sztukę hodowli swoich warzywek w... wersji bonsai..?! Czyżby tylko dla samych jaj, ażeby cały świat się z nich nabijał, czy może jednak w celu zaimponowania mu, iż są oni mistrzami w tzw. „ogrodnictwie zminiaturyzowanym”, a teraz każą się z tego powodu podziwiać..?
No tak, tylko że cały problem tkwi w tym, że warzywa służą jednak... do jedzenia, a nie do jakiejś cholernej ozdoby!!! Bo ja nie chcę podziwiać ich ładnych maleńkich kształtów, tylko chcę je zeżreć, bo jestem głodny..!!! A jak można dobrać się do, na przykład kalafiora czy ogórka „w wydaniu bonsai”, którego z powodzeniem można zmieścić w dłoni..?! Skąd oni w ogóle takie „to-to” biorą, gdzie to rośnie – na jakichś skałach może..? Albo w piwnicach..?
No, bardzo to ciekawe, nie powiem – na wszystkich wysepkach dookoła Kuby, czy to na Kajmanach, czy Hispanioli, czy Puerto Rico, czy Jamajce, warzywa są takiej wielkości, jaką my wszyscy doskonale z naszych osobistych doświadczeń znamy, jednakże na Kubie... – no kur*a mać..! – niestety nie..! Cóż to, gleby inne mają, aniżeli sąsiednia Jamajka, czy jak..?! No i jeszcze ten ich smak – rety, toż to była zwykła guma! Ależ z tych Kubańczyków wynalazcy, nie ma co...
No dobra, ale żarty na bok, bo teraz przyszedł wreszcie czas na zadanie pytania najważniejszego: czego w takim razie było w naszym statkowym „warzywniaku” w ilości wystarczającej, bo przecież w końcu żyć na czymś trzeba, prawda? Tylko z samego powietrza wszakże się nie wyżyje, coś jednak musiało stanowić podstawę wyżywienia załogi. Już usłużnie odpowiadam – tym czymś były... dynie oraz brukiew. O, akurat tych „smakowitości” (też niestety gumowatych) było zawsze w bród, a do tego jeszcze skisła kapusta. Uwaga – nie kiszona, ale... właśnie skisła! To są zupełnie dwa różne wyrazy! Ale zostawmy już te nieszczęsne jarzynki w spokoju, przejdźmy do czegoś konkretniejszego.
Zatem, mięso, wędliny, ryby..? Ha, ha, ha, ha! O mięsie gdzieś powyżej już coś napisałem, ale z chęcią pokrótce powtórzę – ot, „garsteczka” kurczaczeczków (które nawet i sami Kubańczycy nazywali... koliberkami! Tak więc pewne wyobrażenie o ich mikrych posturkach już macie.), co najwyżej kilkadziesiąt kilogramów mięsa wszystkich rodzajów razem wziętych na jedno ponadmiesięczne „kółeczko” statku z Kuby poprzez Europę z powrotem na Kubę (mięsiw tak niewiele, bo mających z założenia stanowić jedynie „wsad” do zup i jakieś „cząstkowe” dodatki do ryżowych czy makaronowych „papek-miszmaszów”, nie zaś służyć jako główne składniki potraw drugich obiadowych dań) i... to już wszystko.
Co do wędlin natomiast... Hmmm, taki typowy mieszkaniec Kuby spytałby: a co to takiego jest..? Czy może ta nasza „kiełbasa z metra”, która – jak się ją pokroi w plasterki – to przypomina jakąś podłą polską Kiełbasę Toruńską, tyle że jest o nieco szerszym przekroju i... bardziej zielona..? Tylko... dlaczego ona w ogóle zzieleniała, skoro w niej i tak chyba nawet tej przysłowiowej odrobiny mięsa nie ma..? Co w niej zatem – do cholery! – mogło się aż tak szybko zepsuć..?! Woda?! Ach nie, trociny przecież! No bo jakżeż mogło być inaczej, jeśli pochodzą one z pomalowanego niegdyś na zielono drewna..? Ech...
Ryby..? Ha, ha, ha, ha, ha! Owszem, bywały czasem mrożone filety „czegoś tam” (bo gatunek był zupełnie nie do ustalenia, nikt zresztą tego nigdy nie wiedział, nawet dostawcy w Hawanie!!!), ale były w takiej ilości, że wystarczało ich w sumie na zaledwie trzy posiłki dla całej załogi na całe jedno „kółeczko” statku! Jednakże, akurat tu was zaskoczę – one na szczęście były całkiem smaczne (sic!), nawet pomimo wysiłków naszego głupkowatego kucharza, który podczas ich smażenia „starał się jak mógł”, aby je spieprzyć, lecz niestety... przyroda sama się przed nim obroniła! Były więc jadalne (no, chociaż to), czego już o innych potrawach powiedzieć nie można było w ogóle.
Artykuły sypkie..? Ha! Zauważcie, że teraz jest już tylko jedno „ha”. A dlaczego? Bo akurat tego zawsze bywało w ilości wystarczającej. Owszem, nie wszystkich rodzajów, bo z makaronami (jakościowo wręcz podłymi, zgoda, ale chociaż w ogóle były) i kaszą bywało rozmaicie, ale za to ryżu, cukru i mąki było pełno, aż „po sam sufit” – ot, paradoksie.
Wprawdzie, co do ich jakości można było mieć ogromne zastrzeżenia, ale jednak ryż... był ryżem prawdziwym (a bez smaku tylko dlatego, że kucharz usilnie go wciąż podczas gotowania paprał – raz nie dogotował, a raz rozgotował – i tylko z rzadka udawało mu się „utrafić w punkt”), a cukier... rzeczywiście był słodki! Hurra, nawet pomimo tego, że był... kubański! Z tutejszej trzciny cukrowej i właśnie na Kubie wyprodukowany! Oczywiście (a jakże!), nie był on w ogóle zmielony, jego kryształki były wielkie jak „młyńskie kamienie” (rzecz jasna to tylko taka złośliwa metafora, bo jego granulki były jednak o średnicy... zaledwie pół centymetra – tak!!!), ale nie czepiajmy się już tego zanadto, jako że ów cukier doskonale się rozpuszczał w rozgotowanym ryżu, więc swoją krzepiącą rolę jednak jakoś spełniał. No, przynajmniej nie pozwalał zemrzeć z głodu – dobre i to.
Co do mąki natomiast... Jej to był nawet absolutny nadmiar (i to każdego rodzaju – nie tylko żytniej czy kukurydzianej, ale nawet i pszennej!), tylko co z tego, skoro – tak właściwie – ona prawie w ogóle nie była w użyciu..? Nasz kucharczyk po prostu zupełnie niczego z niej zrobić nie potrafił – takie sprawy jak wyrabianie ciasta na pierogi lub placki były mu kompletnie obce – już o pieczeniu chleba nawet nie wspominając. Czasem dosypywał jej trochę do „czegoś tam” z warzywami (makaronowej lub ryżowej papki) i na tym już jego wiedza dotycząca wszelakich mąk się kończyła. A nie, przepraszam, on na szczęście jeszcze wiedział o tym, że przed smażeniem ryb należy je najpierw właśnie w mące obtoczyć. Ot, maładiec...
O właśnie, w poprzednim akapicie wspomniałem coś o chlebie, czyż nie..? Toteż przyszła wreszcie kolej i na niego. Otóż, akurat jego było zawsze... peeeełno (tak), co chyba jednak troszkę dziwne, zważywszy na całą resztę problemów z żarciem, ale z uwagi na fakt, że jego cena w Europie wcale taka wygórowana nie była, to nasz Armator właśnie tam go kupował – w Moerdijk lub w Santurce.
Szczęśliwie więc mieliśmy go w wystarczającej ilości i, mimo że był on typową tostową „watką”, to i tak na tle wszystkich innych artykułów żywnościowych prezentował się dość okazale, wręcz po królewsku! Lecz, co najważniejsze, był „zjadliwy”, bo europejski!
Nabiał, konserwy, tłuszcze, soki..? Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Jakoweś konserwy mięsne, rybne, nawet i same warzywne – okrąglutkie zero! Soki owocowe – okrąglutkie zero! Mleko, sery, jajka – vide warzywa i owoce, bo drugi raz powtarzać się już nie będę! Masło, margaryna – hmm... jak to nazwać..? Ot, sam już nie wiem! Hmmm...
A może tak; czy pamiętacie nasz niegdysiejszy PRL-owski... Ceres..? Jeśli tak, to... odejmijcie od niego jeszcze troszkę tłuszczu (jeżeli to w ogóle jeszcze możliwe, bo niby z czego?! Lecz przede wszystkim odejmijcie jakikolwiek smak!!!) i... już wiecie wszystko. Więcej żadnych komentarzy do tego już nie potrzeba, bo i po co? Żeby z powodu wspomnień o tej „truciźnie” człeka szlag jasny trafił..?!
Napoje – istna katastrofa! Żadnej kawy (standard zatem) i tym podobnych fanaberii – na przykład amerykańskie soft drinki (Coca Cola czy Pepsi) czy nawet zwykła woda mineralna! – natomiast posiadany przez nas typ herbaty był jakościowo o niebo gorszy od naszych niegdysiejszych PRL-owskich gatunków... Ulung, Madras czy Popularna! I pomyśleć, iż my w tamtych czasach zastanawialiśmy się, czy może istnieć jeszcze coś gorszego od tych „zmiotek”, pamiętacie to..? Okazuje się, że jednak tak, zaś wszystkich ewentualnych niedowiarków odsyłam na Kubę, aby na własne oczy zobaczyli... Eeee, co ja mówię? Aby na własnych podniebieniach i... żołądkach (tak..!) przekonali się, że taka katorga nawet już w XXI-szym wieku była jednak możliwa. Bo w istocie konsumpcja tej lury była prawdziwą próbą Survivalu.
No dobra, ale dosyć już tego narzekania na ilość i jakość naszego ówczesnego kubańskiego prowiantu. Jak długo jeszcze bowiem można tak wciąż się nad tym użalać i użalać, nieprawdaż..? Ot, prawdaż – głowa do góry zatem, bo jeszcze zupełnie się w tych łzach rozpuścimy. Toteż zajmijmy się teraz czymś innym, choć oczywiście nadal „w tym samym temacie”. Pora teraz wszakże... z kolei pobiadolić nad jakością samego gotowania i przygotowywania naszych posiłków.
Eeeeeech…
louis