Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Hawana    Droga z Europy do Hawany (kubańskie żarcie)
Zwiń mapę
2019
04
sty

Droga z Europy do Hawany (kubańskie żarcie)

 
Kuba
Kuba, Havana
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7810 km
 
Jakość gotowania..? A cóż to w ogóle takiego..? Co „to-to” w ogóle jest..?

O, to jest dopiero temat..! Ufff... Bo przecież nasz „proboszcz-kucharczyk” w tej sztuce wręcz sam siebie przechodził, a jużci! O tym Chorwacie z pierwszego „kółka” już wspominać nie będę, pokrótce „zabawiając” was jedynie opowieściami o naszym kubańskim mistrzu tej profesji. Opowieściami jednak naprawdę krótkimi, bo prawdę mówiąc, jestem tym tematem już tak zmęczony (i wy zapewne też), że chyba już naprawdę dla nas wszystkich lepiej będzie, jak go wreszcie raz na zawsze zamkniemy.
Do dzieła więc – szybko i sprawnie. O tym, że ten facet gotował do d*py, już wiecie. Tylko że... kilka szczególików na ten temat jednak by się przydało, zwłaszcza tych co „pikantniejszych”, no nie..? O wręcz permanentnym rozgotowywaniu lub niedogotowywaniu ryżu już wspominałem, więc w tej akurat materii powtarzać się już nie będę, co najwyżej dodając do tego to, iż z gotowaniem warzyw robił on dokładnie tak samo..! Ten skurwy*yn nigdy nie mógł trafić w odpowiedni moment, kiedy trzeba było gotowanie zakończyć lub jeszcze trochę przeciągnąć – tak, jakby zupełnie o istnieniu zegarków nie wiedział.
Co ciekawe jednak, on wcale tego nie robił specjalnie – na przykład komuś na złość. O nie, on naprawdę był aż tak prymitywny, że tej umiejętności w żadnym razie opanować nie był w stanie, serio!!! To wyraźnie przekraczało możliwości jego „intelektu” – a cudzysłów dlatego, że akurat w jego wypadku było to pojęciem jedynie czysto abstrakcyjnym. A poza tym rzecz najważniejsza – no przecież on przede wszystkim miał jednocześnie na głowie wszelakie sprawy związane z kierowaniem „pracami” tak wielce odpowiedzialnej placówki, jaką była Podstawowa Komórka jego Komunistycznej Partii, jak zatem mógł on jeszcze skupiać swą szlachetną uwagę na takich dyrdymałach jak gotowanie?! Jakżeż to – on by nad garami swoją czujność rozproszył, a Kuba mogłaby z tej przyczyny być w niebezpieczeństwie..?! Ależ..!
Dlatego też większość swojego czasu spędzał on jednak na wiecznym organizowaniu spotkań z kubańskimi współzałogantami zamiast siedzieć w kuchni, jak zatem miał on dać sobie radę z właściwym przygotowywaniem posiłków..? Eeee taaam, tym mieli się zajmować głównie obaj Messboje, na których oczywiście większość swych obowiązków natychmiast po swoim awansie zepchnął, sobie natomiast pozostawiając już jedynie gotowanie. Głównie samych zup zresztą...
O właśnie, te zupy. To one były głównym „punktem programu” jego szlachetnej roboty, a nie zamartwianie się jakimiś durnymi drugimi daniami lub ciepłymi kolacyjkami, gdzież tam! A robił on je tak „doskonale”, że swoich pobratymców nimi... wręcz katował..! Napisałem „pobratymców”, bo tak de facto jedynie oni byli zmuszeni cały ten „zupny syf” konsumować, jako że europejska część naszej załogi akurat tymi wytworami jego „kunsztu” zainteresowana nie była w ogóle.
Zup więc nie jadaliśmy, toteż pozostawał nam już tylko rozgotowany lub twardy ryż oraz „coś małego na szczyt jego” w postaci jakiegoś, mikroskopijnej zresztą wielkości warzywno-mięsnego miszmaszu. Oczywiście tylko do czasu, kiedy jeszcze jakiegokolwiek mięsiwa i warzyw wystarczało, bo pod koniec każdego „kółeczka” wszelkie tego typu „luksusy” już się kończyły, więc pozostawała już tylko... brukiew i dynia. Czasem ostawało się jeszcze co nieco buraków, ot co.
No i jak się wam to podoba, moi drodzy..? Fajowo, co nie..? Z tym że ja od razu wyjaśniam rzecz najważniejszą – akurat mnie osobiście te sprawy z poprzednich akapitów już niespecjalnie dotyczyły, bo ja dość szybko przeszedłem na „dietkę indywidualną”, już po pierwszych doświadczeniach z jakością roboty naszego kucharczyka decydując się już więcej z jego usług nie korzystać.
Od tej pory zatem z reguły zainteresowany byłem już tylko samym ryżem, który we własnym zakresie okraszałem tym gruboziarnistym cukrem (czasem również i mlekiem, gdy przydarzyła się taka okazja, hurra!) oraz wcinałem ten suchy tostowy chlebek (ale bez „Ceresu” i tej „zielonej toruńskiej” – wszak zatruć się nie chciałem!), jedynie od czasu do czasu podskubując coś z tych warzywno-mięsnych rozgotowanych na miazgę papek. I właśnie tak przetrwałem do końca Kwietnia, kiedy już definitywnie ta „kuchenna partyzantka” mi się znudziła, postanawiając jednak z tego statku jak najszybciej uciec, bo przecież... jak długo można dobrowolnie żyć w „gułagu”, nawet mając całkiem sowitą pensję..? Bo gdzie troska o zdrowie..?
No cóż, ale nasi Kubańczycy w tej „partyzantce” jednak uczestniczyć musieli, bo przecież o jakimś ewentualnym innym wyjściu mogli co najwyżej pomarzyć, zajadali się więc tymi cienkimi zupkami bez żadnego szemrania, choć prawdę powiedziawszy... takie warunki i tak wcale nie były dla nich najgorsze! Ba, ja nawet odnosiłem takie wrażenie, że to statkowe żarcie było jednak dla nich... lepsze, aniżeli to, które mają w swoich własnych domach na Kubie na co dzień!
Wszakże tam dosłownie wszystko było na kartki, gdy tymczasem tutaj – i chleb (w nadmiarze nawet), i mięso, którego u siebie zapewne niemalże w ogóle nie widują, i warzywka (mało bo mało, ale jednak bywały), i smaczniutkie ryby ze dwa-trzy razy na miesiąc, i co pewien czas mleko i jajka, i makarony, no i – przede wszystkim – gorąca zupa każdego dnia! Toć „takowych specyjałów” oni u siebie w domach naprawdę nie codziennie widują! Tak tak, to wcale nie żaden paradoks, moi kochani – to co dla nas, Europejczyków, jawiło się niemalże jak zgroza, dla nich było... raczej wyżerką!
Ufff... Taka więc chyba była realna prawda, choć częstokroć rzeczywiście było trudno w to uwierzyć, kiedy widziało się niektóre ich poczynania – uwaga – w kwestii... wzbogacenia statkowej spiżarni w „zieleninę” do zup, kiedy warzywa się już kończyły i wtedy do garnka nie za bardzo było co włożyć. Bo czy macie pojęcie, co oni potrafili w tym celu robić..?! O rety..!
Ale z ochotą wam to jednak zdradzę. Otóż, podczas postoju statku w Moerdijk, kiedy już powoli nastawała wiosna, czyli w Marcu i pod koniec Kwietnia, któryś z Kubańczyków wychodził na spacer na... pobliskie łąki (tak!) i tam zbierał do wora nazrywane uprzednio jakieś trawiaste roślinki – na przykład mlecz i lucernę, które po zimie dopiero co zaczynały na nowo wyrastać! Te trawy służyły naszemu kucharzowi... oczywiście do gotowania tych zup, jako substytut zieleniny, kiedy zwykłych warzyw powoli zaczynało już brakować. Tak, moi drodzy, ja wcale wam nie bajeruję – ja to wszystko na własne oczy widziałem. Zarówno te worki pełne nazrywanego zielska, jak i również... późniejszą konsumpcję przez Kubańczyków nagotowanych z nich zup! O Mater Deum, toż własnym oczom wierzyć się nie chciało!
Lecz, gdybym był złośliwy, to napisałbym teraz tak: a czy czasem nie lepiej byłoby im wszystkim razem wybrać się na te łąki i... popaść się na nich jak – nie przymierzając – jakieś krówki, aby raz a dobrze się tegoż zielska nawcinać i dzięki temu mieć potem z witaminkami na co najmniej miesiąc w przód spokój..?! Boć to oczywiste, że surowe trawy mają w sobie dużo więcej wartości odżywczych, aniżeli wygotowane, czyż nie..? No tak, tylko że... ponieważ ja złośliwy nie jestem, to akurat czegoś tak szyderczego jednak tu nie napiszę. Co najwyżej dodam do tego jeszcze to, iż od jednego z marynarzy dowiedziałem się, kiedy go o te sprawy szczerze wypytywałem, że w Hiszpanii oraz latem i jesienią w Moerdijk, do tych „zdobyczy” dochodzą jeszcze... zrywane przez nich bezpośrednio z drzew świeże liście!!!
Tak, to znowu nie żarty! Liście z drzew! I to wcale nie z jakichś „specjalnych” (bo jadalnych), ale... ze zwyczajnych, na przykład topoli, lip czy rosnących przy drogach dzikich rajskich jabłoni, które przecież jeszcze dodatkowo dostarczyć mogły i... owocków, czyż nie!? A co, czyżbyście byli tym zszokowani..? Ależ nie, bowiem w naszej rodzimej klasie politycznej też trafił się kiedyś jeden taki, który nas przekonywał, iż za swej młodości potrafił przeżyć na samych dzikich mirabelkach i szczawiu (choć o mleczu i lucernie już nic nie wspominał), dlatego też... czemu tu się dziwić Kubańczykom..?
Ufff, ale... Sarkazm, złośliwość, szyderstwa i ironię na bok, bo teraz pragnąłbym do tego wszystkiego dopisać jeszcze jedno zdanie, już na zakończenie tego wątku, zgoda..? Otóż, podczas tego kontraktu bardzo jednak zadziwiało mnie jedno – skoro ten Armator był już sytuacją zobligowany do zatrudniania kilku cudzoziemców, musząc i tak płacić im jak na warunki kubańskie pensje wręcz horrendalnie wysokie, to czy nie mógł też przy tej okazji załatwiać zaopatrzenia w prowiant, choćby częściowego, w Europie? Ot, bo dzięki temu nikt z nas... po prostu by nie głodował..!
Moglibyście jednak zapytać: skoro było z tym żarciem aż tak fatalnie, to dlaczego ten Armator w ogóle znajdował kogokolwiek do pracy na swoich statkach poza Kubańczykami..? Bo przecież, jeżeli oni się na to zgadzali, bowiem u siebie w domu mają zapewne podobnie (albo i nawet gorzej, o rety!), zarówno pod względem żarcia, jak i z płacą (a ich zarobki oscylowały w granicach... 100-150 dolarów na miesiąc!!!), to z jakichże to powodów ta Kompania zwabiała do siebie cudzoziemców, którym zmuszona była przecież płacić pensje nawet i... kilkudziesięciokrotnie (sic!) wyższe, bo po kilka tysięcy dolców na miesiąc..?
Czy nie lepiej byłoby zatem zatrudniać tylko swoich za te marne grosze, zupełnie unikając ponadnormatywnych wypłat dla Europejczyków? Wypłat, jak na warunki kubańskie wręcz astronomicznych..? Ot, wystarczy powiedzieć, że ja sam miałem wtedy moją miesięczną pensję większą od... wszystkich wówczas obecnych na statku Kubańczyków, gdyby ich uposażenia wszystkie razem zsumować!!! Ba, nawet i ta suma jeszcze by do moich zarobków nie „dobiła”, a ta pozostała między naszymi płacami różnica jeszcze by mi na dwutygodniowe wczasy dla co najmniej dwóch osób gdzieś nad polskim morzem wystarczyła (ach, viva la revolucion – no pasaran! Ani chybi!). Cóż takiego więc tę Firmę do tego skłaniało, czy też może jednak... zmuszało..?
Ha, bardzo trafne pytania, moi drodzy! Odpowiem więc najpierw na to drugie, zgoda..? Na wyższych stanowiskach na tym statku (poza zaledwie trzema oficerskimi wyjątkami) nie zatrudniano Kubańczyków z obawy, że w wypadku ucieczki któregoś z nich gdzieś zagranicą, załoga byłaby na tyle zdekompletowana, że żaden Harbour Master statku by już w morze nie wypuścił. Tak!
W Światowej Żegludze istnieje bowiem coś takiego, jak tzw. „Manning Certificate”, czyli dokument nakazujący obsadzenie danego statku taką ilością załogi na jej poszczególnych stanowiskach, ażeby mógł on przestrzegać wszystkich norm bezpieczeństwa podczas pływania po ogólnodostępnych do żeglugi morzach świata. W dokumencie tym narzucone jest określone absolutne minimum dla konkretnego statku, poniżej którego w żadnym razie schodzić nie wolno.
Te załogowe minima ilościowe nie są oczywiście dla wszystkich statków jednakowe, zależy to od wielkości i typu danej jednostki, ale kilka stanowisk musi być jednak zawsze i bezwzględnie obsadzonych wszędzie. Do nich należy Kapitan, obaj Chiefowie oraz marynarska obsada manewrowa, natomiast na statkach dużych jeszcze dodatkowo Drugi Mechanik, co najmniej jeden Oficer Nawigacyjny, 2-3 Marynarzy i 2-3 Motorzystów – oczywiście, przypominam, w zależności od typu i wielkości statku.
Jeżeli więc kogokolwiek z tej bezwzględnie wymaganej „żelaznej” listy załogantów nagle zabraknie, bo zachorował, umarł lub po prostu na statek w jakimś porcie się nie stawił (bo na przykład „wybrał wolność”, cokolwiek by to określenie nie oznaczało), to portowe władze mają pełne prawo takiego statku w ogóle nie wypuścić w morze, jako że wtedy nie jest on wystarczająco „seaworthly”, czyli nie spełnia podstawowych wymagań w zakresie bezpiecznej żeglugi międzynarodowej.
O, i właśnie tu „leży ten pogrzebany pies”, moi drodzy. Wielu Kubańczyków bowiem, z uwagi na tę „wieczną szczęśliwość”, którą im w ich ojczyźnie ich władze zafundowały, niemal przy każdej nadarzającej się okazji od razu „dają nogę w świat”, a już w szczególności w takich miejscach zagranicą, gdzie ich naturalna znajomość hiszpańszczyzny każdą asymilację, jako emigrant lub wychodźca, zdecydowanie im ułatwia, bo i o pracę wtedy nietrudno z racji możliwości swobodnego porozumienia się ze współpracownikami i z samym Pracodawcą, itd. A właśnie tak, co oczywiste, dla Kubańczyków jest głównie w Hiszpanii.
Cóż więc może zrobić jakiś obywatel Kuby, pragnący większej wolności i godziwszego życia, gdy przyjechał do kraju, którego język zna doskonale – bo jest on przecież jego rodzinnym, więc każdy nowy życiowy start od razu mu to ułatwi..? A jeśli jest on jeszcze na dokładkę specjalistą w jakimś poszukiwanym zawodzie (na przykład nawigatorem na statku!) i żadnych specjalnie wysokich wymagań nie ma..?
Ot, odpowiedź jest oczywista – taki człowiek po prostu ze statku zwiewa i w nowym środowisku (niemalże pośród „swojaków” przecież, jeśli to Hiszpania!) zupełnie na nowo układa sobie życie, już do swej niegdysiejszej biedy nie powracając. Zresztą, akurat nam, Polakom, temat ten jest aż tak dobrze znany, że niczego więcej już chyba do tego dodawać nie muszę, prawda..?
Zatem, przykładowa sytuacja jest taka – do jakiegoś hiszpańskiego portu zawija statek z całą kubańską załogą. Przed wyjściem w morze jednak nie powraca na niego ktoś z owej „żelaznej” listy przewidzianej tym Manning Certyfikatem. I co się wówczas dzieje? Ano, jeśli Oficjele podczas Wyjściowej Odprawy to wykryją, to statek jest natychmiast... unieruchomiony, bo władze portu już na pewno go w morze nie wypuszczą. A żeby tak się stało, wystarczy już brak ZALEDWIE JEDNEGO JEDYNEGO człowieka z tej listy! Ot, na przykład tylko Chiefa Mechanika i... statek stoi w porcie! A co by było, gdyby tak zwiało ich kilku naraz..?
Owszem, Armator może zapewnić lokalne władze, że owe kadrowe braki jak najszybciej uzupełni, najlepiej już w następnym porcie, więc często dzieje się tak, że dany statek jakąś czasową „dyspensę” jednak otrzymuje do chwili wyrównania osobowego stanu załogi, ale w wypadku Kubańczyków to i tak byłoby co najwyżej „marnego funta kłaków warte”, jako że dla nich jest to problemem „ciągłym”, wręcz nigdy się niekończącym!
Tak, bo przypuśćmy, że przyjechałby następny zmiennik tego uciekiniera, lecz bardzo prawdopodobnym jest, że... też wkrótce zwieje. A jeśli nie on, to tym razem uczyni podobnie jakiś jego nowy współzałogant z innego „kluczowego” stanowiska, który dotychczas siedział cichutko, ze swoimi zamiarami jeszcze się nie ujawniając, ale przy następnej nadarzającej się okazji to z kolei on „wybierze wolność” i się ze statku ulotni, więc sytuacja z naruszeniem tej minimalnej bezpiecznej obsady po prostu się powtórzy, i tyle.
Ileż razy zatem miałby się taki Armator wciąż z tym samym problemem borykać, skoro nawet i ci „pewni i już sprawdzeni” przez odpowiednie kubańskie służby ichniej Bezpieki również zawodzą, zupełnie niespodziewanie okazując jednak nielojalność i po prostu z owego „raju wszelkiej szczęśliwości” uciekając? W nieskończoność przecież czynić tego nie może, a poza tym... skąd niby miałby brać wciąż nowe i świeże, odpowiednio wykwalifikowane kadry do obsługi statków, skoro temu zjawisku i tak kresu położyć się nie da, bowiem chętnych do „dania nogi” z Kuby jest zawsze dostatek..? Toteż to przysłowiowe kółeczko wręcz błyskawicznie się zamyka i „cześć pieśni”, ot co.
A zresztą, ten proces trwa już od tak dawna, zapewne już od samego początku tzw. „nowej kubańskiej ery post rewolucyjnej”, że kto zamierzał stamtąd nawiać, to JUŻ uciekł, albo został na próbie ucieczki złapany, więc tym bardziej już nigdy zagranicę go nie wypuszczą, toteż – tak prawdę powiedziawszy – gdyby nawet zamierzano wciąż te braki uzupełniać, to i tak... nie ma już kim. A byle kogo przecież na takich stanowiskach zatrudniać nie można, bo statek po prostu „nie pojedzie”.
Owszem, kubańskie „decyzyjne szychy” ratują tę sytuację jak mogą, podstawiając tylu „swojaków”, ilu tylko zdołają, ale iluż takich durniów, jak ten nasz kucharz na przykład, można zaokrętować na jeden statek naraz..?! Jeśli taki kucharz źle gotuje, bo on jest po prostu z tych, co to „lubieją ale nie umią” (jednakże swojak – czyli ten przysłowiowy „mierny lecz wierny”), to co najwyżej załogę zagłodzi (bo to niby jakaś nowość na Kubie..?), kiedy jednak trafi się taki niewykwalifikowany mechanik, to albo silnika w ogóle nie będzie potrafił wystartować, albo go zepsuje! A jeżeli jednak sobie z tym poradzi, to z kolei inny partyjny „fachowiec”, tym razem ten na Mostku, wpakuje ten statek na pierwsze lepsze skały. O, i tyle w temacie...
Dlatego też z obawy przed takimi właśnie wydarzeniami, kiedy to kogoś na jakimś kluczowym stanowisku nagle zabraknie (a one są pewne jak w banku, bo z Kubańczyków ZAWSZE ktoś ucieka!), każdy kubański Pracodawca (oczywiście państwowy, bo innych tam nie ma) preferuje zatrudnianie na tych swoich statkach, które pływają w najbardziej „zagrożone” pod tym względem rejony (czyli Hiszpania i Południowa Ameryka), jedynie cudzoziemców, których obecność daje gwarancję tego, że statek z powodu załogowych braków nie zostanie nagle gdzieś zatrzymany.
Z tym że ci cudzoziemcy, co oczywiste, zdecydowanie więcej ich kosztują – ale z kolei na pewno mniej, niźli straty spowodowane przestojem statków – toteż trzeba im odpowiednio dobrze zapłacić, aby... w ogóle zgodzili się podejmować pracę w takich warunkach, o których wspominałem powyżej – głównie z racji tej totalnej biedy w zaopatrzeniu załogi w artykuły żywnościowe.
Zatem, z reguły wszystkie stanowiska „kluczowe”, przewidziane oczywiście tym Manning Certyfikatem, obsadzane są przez cudzoziemców, bo kubańscy armatorzy innego wyjścia po prostu nie mają. Muszą więc zapłacić dużo więcej niż „swojakom”, choć częstokroć nawet i taka zachęta jest niewystarczająca, ażeby ktokolwiek bez wahania zdecydował się jednak na kilkumiesięczny pobyt w kubańskim „głodzie i chłodzie”, będąc na co dzień przyzwyczajonym do normalnych warunków pracy. Wszak Kuba, to jednak nie Polska czy Chorwacja, prawda..?
Pracodawcy ci wabią więc takich potencjalnych kandydatów na wszelkie możliwe sposoby, przede wszystkim kusząc ich ponadprzeciętnymi w Światowej Żegludze pensjami (już pisałem o tym, że na przykład moje ówczesne uposażenie było nie tylko wyższe od zsumowanego zarobku wszystkich Kubańczyków, ale i... ów naddatek jeszcze na wczasy by wystarczył), lub też stosując najrozmaitsze fortele i pułapki – ot, na przykład vide ten nocny telefon do mnie z „podłechtującą ego” wymówką, że znajomość języka hiszpańskiego jest głównym powodem oferty.
O, i to właśnie jest odpowiedzią na powyżej zadane pytanie numer jeden! Pojęli..? Z tym że – mówiąc już tak na marginesie – akurat ten ostatni „podstęp” rzeczywiście okazał się prawdą, jako że u zdecydowanej większości moich kubańskich współzałogantów znajomość angielszczyzny ograniczała się jedynie do „Buenos Morning” lub „Good Dias”, a jedynie kilku z nich wiedziało, że to jednak „Good Morning”, ale... już niczego więcej..! Serio!
Tak więc to w istocie było dla mnie niezwykle przydatne, bo w przeciwnym razie komunikacja z moimi podwładnymi byłaby w wielu przypadkach wręcz niemożliwa (co najwyżej „na migi”), co zresztą w pewnym stopniu nawet mnie cieszyło, bowiem miałem świetną okazję przez około 140 kolejnych dni „szlifować” mój hiszpański dosłownie codziennie. Tak, akurat to było niewątpliwie dużym zyskiem z tego kontraktu, powiedziałbym nawet, iż... chyba jednak warto było te trochę pogłodować. No, choćby tylko z tego jedynego powodu, korzyść wszak niebagatelna. Ot co...

Uuufff…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020