Po drodze mieliśmy jeszcze jeden port w Europie – już pisałem, że było to Santurce – a zatem, skoro jesteśmy w Hiszpanii, to... co..? Jak myślicie? Ha, no jasne, że zgadujecie dobrze – podczas tego postoju ponownie kogoś z szeregowej kubańskiej załogi zabrakło, jako że dwóch młodych ludzi z Maszyny (Motorek i jakiś Asystent „kogoś tam” – ot, nawet poznać ich nie zdążyłem) „wybrało wolność” w tym kraju, w nocy ze statku znikając – oczywiście bez pożegnania i wszystkie swoje klamoty z sobą zabierając.
Tak więc nasz Stary nawet Policji z tego powodu nie wzywał, bo było aż nader oczywistym to, że nie pojawili się oni przed wyjściem statku w morze, bo niby gdzieś zbytnio „zapili”, zostali napadnięci lub ulegli jakiemuś wypadkowi, więc trzeba ich poprzez Agenta poszukiwać. O nie, oni najzwyczajniej w świecie – i „tradycyjnie” zresztą – ze swojego „raju szczęśliwości” nawiali, więc jakiekolwiek ich poszukiwania żadnego sensu po prostu nie mają, sprawa była jasna jak słońce. Bo któż niby, idąc na jakąś „popijawę” do miasta, zabiera z sobą wszystkie swoje osobiste rzeczy i pozostawia klucz w zamku..?
Ale lokalna Policja mimo tego i tak się do nas pofatygowała – co ciekawe, właśnie w tej sprawie, czyli nielegalnego zejścia kogoś ze statku – nie dotyczyło to jednakże żadnej z tych dwóch powyżej wspomnianych osób, lecz zupełnie kogoś innego.
Owszem, również Kubańczyka, i również uciekiniera z naszego statku, z tym że... nie członka załogi, ale jakiegoś „blindziarza”, który się wcześniej w którymś z portów na Kubie gdzieś u nas zamelinował. Ci policjanci chcieli od naszego Starego jedynie jego zeznanie, że nic o obecności takowego „stowawaya” na naszym statku nie wiedział aż do chwili zacumowania w Santurce, będąc zobligowanym do podpisania jakiejś deklaracji, iż człowiek ten wcześniej wykryty nie został i to już było wszystko, co ci panowie w ogóle od nas oczekiwali. Absolutnie żadnych pretensji o to do statku nie mieli, tylko musieli załatwić tę sprawę aż do jej formalnego zakończenia, bo właśnie takie były wówczas hiszpańskie prawne imigracyjne wymagania, więc tylko to było przyczyną ich – bardzo sympatycznej skądinąd – wizyty.
Dla wszystkich z nas nie było to zresztą żadnym specjalnie dużym zaskoczeniem – ani te policyjne odwiedziny, ani nawet fakt, iż mieliśmy przez ten cały czas gdzieś na statku zadekowanego uciekiniera z Kuby, który aż przez ponad cztery kolejne tygodnie aż po tamten dzień nie został wykryty. Nie, zupełnie nas nie dziwiło to, że ten ktoś przez taki długi czas w jakiejś statkowej kryjówce niezauważony przez nikogo przetrwał, musząc przecież wcześniej zaopatrzyć się w taką drogę w jedzenie i picie, co zapewne gdzieś na Kubie bez przykucia czyjejś uwagi tak łatwo przejść nie mogło – no bo jakżeby w tak ściśle kontrolowanym przez ichnią Bezpiekę miejscu jakim jest port morski, ktokolwiek mógł przemknąć się z dużymi workami z zapasami, jak i również z własnymi osobistymi rzeczami..? Duch jakiś, czy jak..?
Otóż nie, ten ktoś wcześniej się komuś z załogi za ten przemyt jego osoby do Hiszpanii sowicie opłacił (my zresztą sądziliśmy, że zajmowała się tym procederem z całą pewnością większa grupa osób – to prawie na 100% pewne), toteż jego kryjówka była cały czas pod kontrolą tych przemytników, którzy mu na bieżąco dostarczali posiłki i picie, zaś w Santurce podczas nocy ułatwili ostateczną ucieczkę. Ot i cała tajemnica. Proste, nieprawdaż..? Jak ten przysłowiowy drut...
A zresztą, co niby w tym złego, powiedzcie mi? Jeśli kubańscy marynarze mieli możliwość dorobienia sobie na tak wielce niebezpiecznym przemycie ludzi jakiś dodatkowy grosz, to niby z jakiej racji nie mieli tych okazji wykorzystywać..? Pomagali więc takim uciekinierom za jakąś określoną stawkę, którą od nich żądali – a według słów Starszego Mechanika, który podobno na ten temat „wiedział coś więcej”, było tego ponoć za każdym razem kilka tysięcy dolarów „od łebka”.
O właśnie, napisałem „za każdym razem”, czyż nie..? Ha, inaczej oczywiście napisać nie mogłem, ponieważ dokładnie tak było. Po każdym „obrocie” statku z Kuby z powrotem do Europy (a jeździł na tej linii regularnie już od ponad trzech lat) zawsze ktoś w odpowiednim czasie z jakiejś „dziury” wreszcie na światło dzienne wyłaził, uciekał w nocy ze statku... zazwyczaj wprost na Policję, aby bez zwłoki swoje zamiary komu trzeba ujawnić. Rankiem przychodzili do Starego policjanci, spisywali zeznania (bez żadnych oporów przy tej okazji w miłym towarzystwie popijając piwo – ot, wszak rutynowa miła wizyta), a potem znowu wszystko powracało do normalności. I tyle...
No i co? Powie mi może ktoś z was, iż były to wszystko jakieś przypadki? Jakieś zbiegi okoliczności, że nigdy nie udawało się nikogo „blindziarskiego” wcześniej wykryć, nawet podczas dokładnego przeszukiwania statku tuż przed wyjściem w morze w ostatnim porcie Kuby..?! Aż tyle razy..?! Eee taaam, kto rozsądny by w to w ogóle uwierzył, prawda..?
A poza tym, skąd niby brała się ta zadziwiająca zgodność prawie wszystkich (!) tychże uciekinierów w kwestii... odpowiedniego czasu do ujawnienia się ze swoich dotychczasowych kryjówek? Wcześniej się jakoś w tym celu zmawiali, jeszcze na Kubie, czy co? Aż tylu obcych sobie ludzi naraz i... na przestrzeni aż trzech kolejnych lat..?! Wolne żarty. Tak po prostu być nie mogło, i już.
No, przynajmniej ja osobiście naiwniakiem nie byłem, podejrzewając, że właśnie takim procederem się nasi kubańscy współzałoganci zajmowali, więc oczywiście w żadnym wypadku nigdy się w te sprawy nie wtrącałem – zresztą nikt z cudzoziemców także, bo dlaczego zadzierać... z mafią? A co, dziwi was to..? Czy moglibyście uwierzyć, iż naszym załogantom aż tak łatwo by się to wszystko udawało bez jakiejś pomocy z zewnątrz w którymś porcie na Kubie, kogoś naprawdę tam bardzo ważnego i wpływowego..? Znowu sobie próbuje ktoś pożartować..?
No tak, ale koniec już tych sugestii, bo jest to przecież jeden z tych „tematów tabu”, o których zbytnio rozwodzić się nie mogę, jednakże z chęcią... odsyłając ewentualnych ciekawskich na grilla na działkach. Tam opowiem. Już nawet bez zbytnich obaw i oporów, ale jednak... oczywiście nie za darmo! A że jestem „przekupny na piwo” (najbardziej lubię markę Pilsner Urquel – ale tylko tę z goryczką!), to z całą pewnością bez żadnych przeszkód się dogadamy. Obiecuję...
A zresztą, żeby nie być gołosłownym i odpowiednio was do tego zachęcić, dopiszę tu jeszcze jeden króciutki epizodzik, który może stanowić dowód na prawdziwość tych podejrzeń. Otóż, podczas mojego pobytu na tym statku, akurat „w tym temacie” wydarzył się pewien... wyjątek z takim zamelinowanym gdzieś uciekinierem z Kuby, który oficjalnie ujawnił kapitanowi swoją obecność jeszcze przed naszym przybyciem do Moerdijk. Ot, po prostu, wylazł dużo wcześniej z jakiejś swojej „dziury”, zamiast wzorem swoich wielu poprzedników cicho w niej przesiadywać aż do czasu przyjazdu do Santurce. Powodu tego kroku oczywiście nikomu z nas nie zdradził, ale tak po prostu było.
Zgodnie z procedurą zatem przeprowadziłem z nim odpowiednie „Interview”, powypełniałem wszelkie żądane na taką okoliczność papierzyska, natomiast Kapitan zgłosił oficjalnie władzom holenderskim fakt odkrycia na naszym statku jednego „blindziarza”. Powiadomił o tym i Agenta, i naszą Kompanię, i holenderskich urzędników Immigration – zarówno drogą radiową, jeszcze przed naszym przybyciem do Moerdijk, jak i też w trakcie Wejściowej Odprawy w tym porcie. Wszystko więc było legalnie i zgodnie z przepisami. Żadnych uchybień więc u nas nie stwierdzono, ten „blinda” również na nic się nie uskarżał, ale holenderskie władze przyjęcia go do Holandii odmówiły.
Na kartach niniejszych „Wspominek” już kilkukrotnie temat tzw. „ślepych pasażerów” w Światowej Żegludze poruszałem, za każdym razem wtedy, gdy na statku, na którym akurat byłem, właśnie takiego typu historia się przydarzała, więc najprawdopodobniej już w stopniu wystarczającym w ten temat jesteście wprowadzeni, ponieważ przy tych okazjach wszelkie zasady postępowań związane z takimi sytuacjami wyjaśniałem, toteż teraz już tylko w skrócie opiszę co było dalej.
Otóż, skoro władze w Moerdijk przyjąć do siebie tego uciekiniera nie chciały, to jasnym jest, że jednocześnie nakazały nam pilnować go tak dokładnie, aby w żadnym razie sam ze statku się nie wymknął i jednak nielegalnie się gdzieś na terenie Holandii nie zamelinował, bo wówczas kłopot podwójny, jeśli do czasu naszego wyjścia w morze tego człowieka się nie znajdzie i z powrotem na statek nie odstawi – bo oprócz problemów i kosztów związanych już z samym faktem bezprawnego przekroczenia granicy, dojdą jeszcze potężne koszty repatriacji tego gościa z powrotem na Kubę, czym rzecz jasna obciążony zostanie tylko i wyłącznie Armator statku. Mamy więc go gdzieś pod zamknięciem na czas postoju w porcie trzymać, absolutnie nie pozwalając mu na żadną swobodę.
No cóż, akurat pod tym względem władze Holandii nie były tak liberalne jak te w Hiszpanii, czego zresztą spodziewać się należało (wszak hiszpańskojęzyczny Kubańczyk dla Holendrów nawet w najmniejszym stopniu „swojakiem” nie jest), toteż ich decyzja wcale nas nie zaskoczyła i już zawczasu odpowiednio bezpieczne pomieszczenie do „uwięzienia” tego „blindziarza” przygotowaliśmy, w którym został on zakluczony, zaś pod tą kabiną jeden z marynarzy nieustannie na straży przesiadywał. Oczywistością więc było, że bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz samemu wydostać się na wolność nie byłby w stanie, bowiem drzwi wejściowe pilnie strzeżone, natomiast w bulaju przyspawane były solidne kraty. Mission Impossible więc.
No i właśnie tak rzecz jasna było – chłopak ten (zapomniałem dodać, że z „Interview” wynikało, iż był on studentem hawańskiego Uniwersytetu – przynajmniej za takiego się podał) razem z nami w dalszą drogę z Holandii wyruszył, zapewne z wielkimi nadziejami, że już bez problemu – ot, tradycyjnie, jak wielu jego poprzedników – przez hiszpańskie władze zostanie jednak przyjęty. Jego nadzieje oczywiście mogły być w pełni uzasadnione, bo skoro Policja w Santurce jak dotąd nikogo ze zgłaszających się do nich uciekinierów z Kuby z powrotem na statek nie odsyłała, to niby czemu miałaby tak uczynić akurat tym razem..?
Gdy tymczasem... klops. Cumujemy w Santurce, przychodzi do nas Wejściowa Odprawa, natomiast uczestniczący w niej policjant wraz z urzędnikiem Immigration zdecydowanie odmawiają przyjęcia tego człowieka na teren Hiszpanii. Żadnych konkretnych powodów, dlaczego tym razem akurat tak się stało, nie podali, żądając jedynie od naszego Starego zastosowania się do przepisów dotyczących spraw światowego „blindziarstwa” – czyli nadal mamy trzymać go na oku, w żadnym razie poza statek go nie wypuszczając, natomiast... co z nim dalej będzie, to już nie ich kłopot, tylko Armatora.
Jasna sprawa, tak jak w każdym innym przypadku tego zjawiska, kiedy właściciel statku musi na własny koszt zająć się repatriacją takiego uciekiniera do kraju, z którego pochodzi, lub który podał w swoim zeznaniu, kiedy się na statku ujawnił (bo na przykład mógł podać, że jest z Wenezueli albo z Kolumbii – dla hiszpańskojęzycznego to żaden problem nas zmylić, skoro dokumentów przy sobie nie ma, więc udowodnienie mu czegokolwiek jest szalenie trudne), bądź też odstawienie go z powrotem do tego portu, w którym się na statku zamelinował, jeśli ów statek ma to szczęście, że ponownie jest on na jego trasie. Szczęście dlatego, że w takim wypadku wszelkie koszty są najmniejsze.
No tak, ale takowemu szczęściu trzeba jednak dopomóc, czyli pilnie strzec takiego „blindziarza”, ażeby się jednak gdzieś po drodze ze statku nie ulotnił. W tym celu więc, w każdym kolejnym podrożnym porcie musi on być zawsze „pod kluczem”, jeśli lokalne władze również odmawiają jego przyjęcia do siebie jako uchodźcę albo emigranta, a w jaki sposób Armator sobie z tym poradzi, to jest już tylko jego sprawą. Ma go przypilnować, i tyle. Tak skutecznie, aby nie uciekł, a jednocześnie z poszanowaniem jego godności i praw jako człowieka, wiadoma rzecz.
Zatem w naszym wypadku było wtedy tak: facet nadal siedział w tej samej zabezpieczonej kratami w oknie kabinie co w Holandii, zaś pod jej drzwiami nieustannie czuwał jeden z marynarzy. Było więc jak najbardziej standardowo, toteż spać mogliśmy spokojnie, bo chyba tylko jakiś kataklizm (albo... spisek!) mógł umożliwić temu studentowi wyrwanie się ze swojego „więzienia”.
No tak, wszystko ładnie pięknie, tylko że... ten człowiek jednak się z tej kabiny w nocy ulotnił..! Ot, po prostu zniknął, i już. Co jednak najciekawsze, przy tej samej okazji... zniknął również i ten pilnujący go pod drzwiami marynarz, toteż zrozumienie tej niby-zagadki było dla nas oczywistością nad oczywistościami. Ze statku nawiali razem – rzecz jasna „całkiem niepostrzeżenie”, bo nawet i wachtowy marynarz tego momentu nie zauważył, ot co.
Nikogo z nas to oczywiście specjalnie nie zadziwiło, co najwyżej moglibyśmy sobie zadawać pytanie, czy ten strażnik już od dawna również taką ucieczkę w Hiszpanii planował, więc żadnego kłopotu to dla niego nie stanowiło, bo i tak było mu już wszystko jedno, czy też może jednak podjął tę decyzję ad hoc, pod wpływem jakiegoś impulsu lub zwykłego strachu. Co by jednakże tą przyczyna nie było, fakt pozostawał faktem – obaj się zdematerializowali i zapewne aż do naszego wyjścia w morze na miejscową Policję się nie zgłoszą. No a potem, wiadomo – wolność ma w Europie jednak nieco inny smak...
Z tym że ja osobiście i tak wiem jednak jedno (i to z całą pewnością, bo... sam tę „rozpiskę” marynarskich straży na cały postój statku przygotowywałem!) – że ten marynarz, który razem z tym studentem ze statku nawiał, miał mieć swoją wachtę pod drzwiami tej strzeżonej kabiny... dopiero od 8-ej rano, lecz z jednym ze swoich kolegów jednak się wcześniej zamienił (oczywiście bez mojej wiedzy i uprzedniej zgody), tylko naiwniak zatem mógłby uwierzyć, że to wszystko stało się spontanicznie.
A zresztą, cóż ja będę dalej w bawełnę owijał – ja oczywiście wiem na ten temat dużo więcej, jednak z powodu faktu, iż jest to „temat tabu”, wątek ten już definitywnie zamykam, oczywiście w nadziei, że powyższa historia rzeczywiście była dla was dowodem na potwierdzenie tezy o... tym wszystkim, o czym już na poprzednich stronach pisałem. Ale, gdyby ktoś z was pragnął jednak poznać nieco więcej w tej sprawie szczegółów, to... grill na działkach się kłania, moi drodzy. Tylko tam, tylko ustnie i... tylko za „pilsnerowsko-urquelowską (ale tą z goryczką!) zapłatą” – mniam, mniam...
Wątek kubańskich „blind” zatem zakończony… W następnym odcinku o… zakupach…
louis