HAVANA - Kuba - Styczeń 2001
Nnno, to wreszcie jesteśmy na tej Kubie. Najwyższy czas, bo przecież piszę o niej już od sześciu odcineczków (tak, już tyle się tego nazbierało), gdy tymczasem ona sama nadal była gdzieś w oddali, stanowiąc dla was, póki co, jedynie jakąś teorię, czyż nie..? Ale w końcu tu jesteśmy, toteż mogę się wreszcie zająć czymś dużo bardziej o niej konkretnym, aniżeli te moje dotychczasowe, zaledwie „z lekka obmacywanie” tematu. Zatem do dzieła, skoro już tu się zjawiliśmy...
Na początek dość istotna uwaga: czy zauważyliście może, moi drodzy, że w tytule niniejszego rozdziału nazwę tej wielkiej karaibskiej stolicy napisałem przez „v”, mimo że dotychczas zawsze pisywałem Hawana, a nie Havana..? Już wyjaśniam dlaczego – otóż, uczyniłem tak... raczej bez żadnego specjalnego powodu, jedynie z racji chęci uwypuklenia faktu, że to miasto nie jest jednak aż tak dobrze nam znane i w naszej świadomości obecne, abyśmy potraktowali je na równi, na przykład z czeską Pragą – która przecież w oryginale nazywa się Praha, ale nikt z nas, Polaków, jednak jej w tej właśnie formie nie używa, prawda..?
Podobnie jest z Paryżem (wszak to Paris), Londynem (London), Rzymem (Roma), Bukaresztem (Bucuresti), Monachium (Munich), Wiedniem (Vienna) oraz jeszcze z wieloma innymi miastami, które są nam geograficznie i historycznie w sumie tak bliskie, że ich spolszczone nazwy stały się dla nas już taką oczywistością, że używamy ich na co dzień jako coś naturalnego i bez żadnego zastanowienia, że w ogóle mogłoby być inaczej. Jednakże w wypadku stolicy Kuby już tak nie jest.
Owszem, zapewne wielu z was woli jednak (jeśli w ogóle gdziekolwiek w odniesieniu do niej używacie słowa pisanego) nazwę Hawana, właśnie przez „w”, a nie „v”, ale to i tak nie zmienia faktu, iż jest to jednak miejsce nam na tyle odległe – zarówno geograficznie, jak i w sensie tzw. „popularności wśród polskich mas” – że w żadnym razie nie możemy mówić o stolicy Kuby w sposób absolutnie jednoznaczny, iż jest to Hawana przez „w” i już! I że innej opcji nie ma.
Nie, bo wielu używa jednak nazwy z „v” (niektórzy dziennikarze, to nawet z literką... „b” – mocno „z hiszpańska”), czego jednak w przypadku innych spolszczonych nazw nie czyni się absolutnie nigdy. No bo czy spotkał ktoś z was kiedykolwiek takiego Polaka, który by nazwał Pragę Prahą, Londyn Londonem, zaś Wenecję Venice..? Toż czymś takim posłużyłby się co najwyżej jakiś... super-snob, no nie..?
Jeśli chodzi o stolicę Kuby jednakże to sprawa jest raczej „czysta” – można mówić i pisać o niej „i tak, i tak”, zupełnie bez posądzenia o jakikolwiek pretensjonalizm, „wielkoświatowe szpanerstwo” czy snobizm – ot, jak komu wygodnie, i tyle. Zatem, ja w dalszej części tekstu używać będę nazwy Hawana tylko i wyłącznie w wersji z „w”, natomiast wam pozostawiam wolny wybór, stąd więc w tytule nazwa Havana, aby choć po części było oryginalnie.
Chociaż, tak prawdę mówiąc, gdybym chciał być aż do samego końca w tej „oryginalności” tak ścisły i dokładny, jak sam siebie przedstawiam, to nie powinienem jednak iść już na żadne skróty i w tytule tego rozdziału napisać uczciwie, że stolica Kuby tak naprawdę nazywa się... San Cristobal de la Habana, bo taką właśnie nazwę nadał jej w roku 1515 założyciel tego miasta – hiszpański konkwistador o nazwisku Diego Velasquez de Cuellar – i ona w takiej oficjalnej i urzędowej wersji obowiązuje aż do dziś.
Ale... dlaczego ja już teraz aż tak daleko w przód wybiegłem z moim opisem Hawany, skoro my jeszcze tak na dobre tu nie zacumowaliśmy..?! No przecież na to jeszcze przyjdzie czas, kiedy zabiorę was w jakiś dłuższy spacerek, zwłaszcza po tutejszym Starym Mieście (La Habana Vieja)...
Zatem zacumowaliśmy. Stało się to dnia 31 Grudnia 2000 roku, około godziny 16-tej. I już na samym wstępie bardzo miła niespodzianka. Otóż, zarówno ten sylwestrowy wieczór, jak i cały następny dzień Nowego Roku ma być od wszelkich portowych prac całkowicie wolny! Wszak Wyspa Jak Wulkan Gorąca miałaby przywitania Nowego Roku 2001 odpowiednio nie świętować..?! Ależ! W tak bardzo rozśpiewanym i roztańczonym kraju „taka możliwość jest po prostu niemożliwa”! Cała Hawana jest już od dawna do tej Fiesty przygotowana i tylko czeka na ten moment, aby móc wreszcie „ruszyć w tan”, niemalże wszystkie swoje ulice wypełniając gorącą karaibską rumbą!
Oj, wiem wiem – znowu błysnąłem patosem „z najwyższej półki”, ale wierzcie mi, że akurat w tym miejscu ma on rzeczywiście szczere uzasadnienie. Tak, bo wszystko to, co tamtego wieczora na La Habana Vieja zobaczyłem, jak i również na tutejszym nadmorskim bulwarze, jako żywo przypominało... prawie że Karnawał w brazylijskim Rio de Janeiro!
Owszem, mooocno przesadzam, jako że ani takiego rozmachu tu nie było jaki zazwyczaj jest w Rio, ani takiej feerii barw i ilości bawiących się ludzi, ale pod względem atmosfery... O rety, toż to było święto nad świętami, fiesta nad fiestami – naprawdę radosna i szczera, a nie jedynie na użytek turystów, bo przecież takowych tu nie ma prawie w ogóle! Ależ ta Kuba potrafi się jednak bawić! I któż powiedział, że tutejsi mieszkańcy są zawsze smutni, no kto..?!
Moi drodzy, powiem tylko jedno: o takiej sylwestrowo-noworocznej zabawie, w jakiej miałem okazję uczestniczyć właśnie tu – w La Habana Vieja de San Cristobal de Habana (pozwólcie mi choć raz na taką nonszalancję) – w naszym kraju możemy tylko i wyłącznie pomarzyć! Czegoś podobnego z całą pewnością nigdy i nigdzie u nas nie było, a jak podejrzewam (moim zdaniem słusznie!), również i w przyszłości nie będzie. Ot, po prostu, nie ta krew...
Bo to w istocie był jeden wielki taniec! Oczywiście w rytm typowo latynoskiej muzyki, absolutnie żadnej innej podczas całego wieczoru nie słyszałem. Tylko ciągle „mi amor, corazon, mi alma, bailamos”, itd., nie zaś te przeraźliwie mdłe jak flaki z olejem i wręcz na okrągło powtarzane „honey baby, ooh baby, yeah baby, honey, uuuh, baby...” z takiej typowej „amerykańskiej sieczki”.
Tak, moi drodzy, bo w Południowej Ameryce i na Karaibach (gdziekolwiek by to nie było – czy w Kolumbii, czy na Kubie, czy w Brazylii – nieistotne), jeśli ktoś ma dobry głos i wyczucie rytmu, to po prostu śpiewa i tańczy, a nie... za pieniądze się jedynie nimi popisuje, jak to się dzieje u Wuja Sama czy w Zachodniej Europie. Wiem, nieco rewolucyjnie lub nawet obrazoburczo to zabrzmiało, ale... czy wy czasami także podobnych odczuć nie macie..? Chociaż, tak na marginesie – ja osobiście wolę już nawet te „honey baby na okrągło”, od tych naszych polskich „oj dana danaaa” lub „heeeej ci ja spod samiuśkiiich Tatyyyr”, bo ten rodzaj rozrywki z kolei może nawet najbardziej cierpliwego człowieka po prostu... zabić!
OK, ale koniec tej dygresji, wracamy na wieczorną La Habana Vieja. Nasłuchałem się tam wtedy tych śpiewów i naoglądałem tych gorących tańców – niezwykle spontanicznych zresztą, trzeba przyznać – ale niestety... tegoż kulminacyjnego, najważniejszego przecież momentu, czyli przywitania Nowego Roku, już nie widziałem! A to dlatego, że wcześniej, zanim jeszcze zszedłem ze statku, na ten spacer na Starówkę się wybierając, obiecałem Drugiemu Oficerowi (to był oczywiście Kubańczyk), że go na ten czas na jego służbie podmienię, więc jeszcze przed godziną 23 byłem już z powrotem w porcie, aby chłopak mógł na tę swoją rodzimą Fiestę zdążyć, toteż to najlepsze – powtarzam: no niestety! – jednak mi umknęło.
Tak, sam na własne życzenie tego najważniejszego momentu się pozbawiłem. Tylko że... skąd niby miałem wiedzieć, że to wszystko będzie aż tak wspaniałe..?! Gdybym wcześniej zdawał sobie z tego sprawę, to zapewne za nic w świecie na taki układ bym się nie zgodził, ale kiedy zobaczyłem już na własne oczy to, co się zaczyna na tej Starówce dziać, wyobrażając sobie dzięki temu, że z całą pewnością o północy będzie równie ciekawie, to niestety było już za późno. No cóż, ale obietnic nigdy łamać nie wolno, czegokolwiek by one nie dotyczyły. Ależ szkoda..!
Dobra, to tyle o Sylwestrowym wieczorze, bo przecież musimy się cofnąć o te parę godzin, jako że dopiero zacumowaliśmy, a ja znowu zupełnie nieopatrznie z moim tekstem w przód się wyrwałem. Wszak najpierw była Wejściowa Odprawa, wiadoma rzecz. Zatem na przywitanie zwaliło nam się do biura z dziesięciu urzędników różnorakich służb – co ciekawe, tylko jeden z nich nie był w umundurowany (w uniformie był... nawet lekarz!) – którzy wygodnie porozsiadali się na swoich miejscach, by po chwili... rozpocząć dokładne „trzepanie” statku.
Łazili nam po kabinach, zaglądając w nich do szafek i szuflad, przetrząsali napotkane tam jakiekolwiek torby czy nawet małe zawiniątka, niemalże niczego nie omijając – dokładnie! Wszelkie ogólnodostępne pomieszczenia z kolei, jak na przykład mesy czy pentry, pozostawiali raczej bez kontroli, ale zamykane na co dzień magazynki kazali sobie kolejno otwierać i, w podobnym stopniu co nasze kabiny, dokładnie „orali”. Potrwało to w sumie z dobre dwie godziny, ale – z tego co wiem – niczego nielegalnego nie znaleźli. Nawet czegoś takiego, co mogłoby być podejrzane.
Tak więc pod względem celnym statek już był „czysty”. Pozostawała zatem jeszcze ścisła kontrola graniczna oraz administracyjna. Ta druga polegała oczywiście na „przekopywaniu się” kilku urzędasów przez całą stertę naszych statkowych certyfikatów, co również trwało prawie tak samo długo jak to przeszukanie, z tym że wykonywane ono było w tym samym czasie, więc akurat to zbytniego kłopotu już nam nie sprawiało. Tym bowiem zajmował się wraz z tymi oficjelami nasz Trzeci Oficer, który im przy tym nieustannie asystował, toteż także i to specjalnie „upierdliwe” nie było.
Tak, to prawda. Wszyscy ci urzędnicy byli wobec nas bardzo grzeczni i życzliwi (przyznaję ze wstydem, że wtedy mnie to jednak trochę zaskoczyło, bo spodziewałem się raczej z ich strony pewnej pryncypialności (złośliwości nawet, wszak wcześniej się tyle o Kubie nasłuchałem – że to typowa „komuna”, itd.), gdy tymczasem wszystko przebiegało w atmosferze naprawdę bardzo dobrej, wręcz przyjacielskiej.
Owszem, te ich urzędnicze wymagania czy przyzwyczajenia były w pewnych sprawach dość kłopotliwe, irytujące nawet, ale generalnie trzeba uznać, iż Kuba akurat pod tym względem wcale od reszty świata zbytnio nie odbiega – w wielu krajach jest z tym naprawdę dużo gorzej. Natomiast, jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek „upierdliwości”, to chyba tylko o... ich własnej wobec siebie samych (sic!), aniżeli wobec naszej załogi. Serio.
Moi drodzy, niniejszy rozdział – jak zresztą wiele poprzednich tych „Wspominek” – pragnę potraktować „zbiorczo”, czyli zamieścić w nim wszystkie opisy tego, co mnie w Hawanie spotkało oraz co tu widziałem podczas moich trzech tutaj kolejnych wizyt, jakby to były tylko te jedne jedyne odwiedziny. Zatem to co dotychczas napisałem na temat tej Wejściowej Odprawy w Hawanie, w równym stopniu dotyczy zarówno Stycznia, Marca, jak i też Kwietnia 2001 roku. Tak, bowiem podczas każdej naszej kolejnej tutaj wizyty ta Odprawa przebiegała bardzo podobnie, więc jeden jedyny jej opis absolutnie wystarczy.
To raz. A po drugie – moi kochani, za każdym razem odwiedzali nas zupełnie inni urzędnicy i funkcjonariusze – nie powtórzyła się przed naszymi oczyma ani jedna twarz, jeśli mogę użyć aż tak dziwnej metafory – jednakże niezmiennie panowała podczas tych wizyt wciąż tak samo miła i bardzo serdeczna atmosfera. Przychodzili zupełnie inni ludzie, ale ich stosunek do nas był nadal taki sam – byli bardzo grzeczni i życzliwi. Niechaj mi więc ktoś powie – czy to jedynie przypadek..?
Otóż nie, moi drodzy, absolutnie nie! Dość szybko się bowiem przekonałem o tym, że takie ich zachowanie wcale żadnym wyjątkiem nie było. Ta serdeczność i życzliwość jest w istocie cechą właściwą Kubańczykom, oni wcale nie czynili tego na pokaz, tylko naprawdę tacy są! Bo spotykałem się tu z takim podejściem dosłownie w każdym miejscu, gdzie tylko dane mi było zaglądnąć i wciąż było to samo – wszędzie szerokie uśmiechy i absolutnie żadnej zgryźliwości. Owszem, dystans jak najbardziej, bo z kolei nikt mi się tu spontanicznie na szyję nie rzucał, ale jednak zwykłej ludzkiej życzliwości było tu wprost co nie miara. A przecież tutaj wszędzie dookoła niedostatek i bieda!
Moi drodzy, tę opinię wyrażam nie na podstawie jakichś moich pojedynczych odczuć czy odniesionych jedynie okazyjnie wrażeń, ale wyrobiłem sobie to zdanie dzięki moim wielokrotnym osobistym kontaktom z Kubańczykami – zarówno z tymi ze statku, jak i podczas moich spacerów w miastach na Kubie – nie podejrzewajcie mnie więc przypadkiem o jakąś nadmierną wobec nich, czyli – zdawałoby się – niezbyt uzasadnioną, „chwalbę”..! O nie, absolutnie tak nie jest.
Przypadek tegoż idioty kucharza z naszego statku powinniśmy więc śmiało potraktować jako ten przysłowiowy „wyjątek potwierdzający regułę”, w każdym narodzie są bowiem także i zwykłe dranie i szuje, które niestety mogą w pewnym stopniu ogólny obraz zaciemnić. Gdybym więc miał wyrabiać sobie moją prywatną opinię o Kubańczykach jedynie w oparciu o moje kontakty z tymi z naszej załogi – mających przecież wciąż nad sobą tego partyjnego gnojka, więc już z założenia będących pełnymi rezerwy wobec cudzoziemców ze zwykłej obawy o pracę – to dostrzegałbym obraz jednak całkowicie zafałszowany!
Tyle dygresji, wracajmy do dalszego ciągu Wejściowej Odprawy. Wspomniałem o tej... „upierdliwości wobec siebie samych”. O cóż mi więc chodziło..? – zapytacie, bo przecież brzmi to jednak dość enigmatycznie. Otóż, jakieś ich wewnętrzne przepisy dotyczące kontroli statkowych dokumentów wymagały wypełniania kilku bardzo długich „druczków” przy każdej naszej kolejnej wizycie. Taki urzędnik pracowicie spisywał więc całą „galerię” dat, numerków i najprzeróżniejszych detali z każdego kolejnego dokumentu, pomimo faktu, że jego kolega – z tego samego przecież urzędu! – już wcześniej robił dokładnie to samo, kiedy statek był tu zaledwie przed 40-45 dniami! Cóż więc mogło się w międzyczasie zmienić w certyfikatach wystawianych na okres 4-5 lat..?! Absurd, prawda..?
Tak, absurd, ale... chyba tylko pozornie, bowiem biurokracja wcale nie jest wymysłem Kubańczyków. Takowe idiotyzmy zdarzają się prawie wszędzie na świecie – w szczególności w Indiach, w kilku krajach Południowej Ameryki (Peru!!!!) w prawie całej tzw. „Czarnej Afryce” czy... w USA (tak!) – ale nie można jednocześnie zapominać o tym, że akurat na Kubie takowa biurokracja – uwaga, bo to istotne – ma w pewnym sensie wymiar jednak... „systemowy”.
Tak, zanadto się tym słowom nie dziwcie. Bo Kuba jest przecież krajem socjalistycznym, gdzie już „z urzędu” każdy obywatel jakąś pracę mieć musi, bezwzględnie – wszak takie są między innymi założenia ustrojowe, czyż nie? Toteż z braku odpowiedniej ilości niezbędnych miejsc pracy natworzono tu (jak w każdym innym socjalistycznym kraju bywało!) całą masę etatów urzędniczych, ażeby każdy obywatel tego kraju swoje własne zajęcie miał, czując się w ten sposób społeczeństwu potrzebny.
No, komu jak komu, ale akurat Polakom (zwłaszcza starszym), wyjaśniać tego nie muszę, nieprawdaż..? Wszak u nas było dokładnie tak samo. Biurokracja kwitła, stanowisk przy biureczkach przybywało, bo każdy w „kraju szczęśliwości wszelakiej” zatrudnienie mieć musiał i basta..! Zatem, „sruuu” go do biura, jeśli jakąś uczelnię ukończył, bo magister „do łopaty” iść nie może – wszak pryncypia.
A odpowiednie dla takiego kogoś zajęcie..? Eee taaam, akurat to było kłopotem w tym wszystkim najmniejszym, bowiem to przysłowiowe „przewalanie papierków” wykonywać mógł dosłownie każdy oraz dowolna ilość urzędników do... dokładnie tej samej roboty – ot, w zależności od aktualnych potrzeb. I co ciekawe, wielu z takich „systemowych” przypadków wcale nie można było nazwać typową biurokracją, a jedynie tzw. „przerostami zatrudnienia”. Wszak jakiś urząd mógł działać bardzo sprawnie i szybko, nawet pomimo ogromnej ilości pracowników swoje „przewalanie papierzysk” nawzajem dublujących (rzadko bo rzadko, ale jednak nawet i takie urzędy bywały), jak i również mogło być (i też tak było!) odwrotnie – jakiś urząd był kompletnie niewydolny i wręcz do cna zbiurokratyzowany przy małym zatrudnieniu, nawet i... jednoosobowej obsłudze w danej branży!
I niech mi no tylko kto powie, że wtedy tak w Polsce nie było! No, odważy się ktoś..?! No i właśnie na Kubie było wówczas (piszę „wówczas”, bo nadal dotyczy to roku 2001) bardzo podobnie, dokładnie „po socjalistycznemu, ino w karaibskim wydaniu”. Czy w tamtejszych urzędach istniały również tzw. „biurwy” (czyli osoby już „od wieków” tam zasiedziałe), te popularne tzw. „parzycielki herbatek” lub taka przysłowiowa „pani Basieńka, co to wszystko może, a bez niej ani rusz”, to tego nie wiem, ale struktura takich urzędów i ich tzw. „generalna linia postępowania”, z całą pewnością musiały być podobne.
No i właśnie w tym tkwi odpowiedź na tę ówczesną kubańską „nadaktywność” w wielokrotnym spisywaniu wciąż tych samych danych przez kilku różnych urzędników. Każdy wszak zajęcie mieć musiał (bo musiał mieć zatrudnienie na etacie, które mu jego socjalistyczna ojczyzna gwarantowała), jak i też, co chyba jednak ważniejsze, posiadać dzięki temu poczucie swojej wartości i przydatności, bez nawet najmniejszego odczucia tzw. „odrzucenia”.
Zatem ktoś przychodził z jakiegoś urzędu na naszą Odprawę dokładnie w tym samym celu, co kilka tygodni temu jego kolega lub koleżanka z tego samego biura, robiąc rzecz jasna kolejny raz to samo, ale jednocześnie... mając jednak pełną tego świadomość. Taki ktoś spisywał więc to, co mu kazano, swój urząd dzielnie reprezentując, ale wcale się przy tej okazji nie wywyższał, ani też – co w wypadku Kubańczyków było wręcz bezcenne – nie zgrywał ważniaka!
Owszem, czasem sobie trochę szczerze ponarzekał (że to jednak niepotrzebna biurokracja, więc i strata czasu, itd., itp.), ale pilnie swą robótkę wykonywał, częstokroć bez zbytniego obciążania nas swoimi wymaganiami, no i zawsze był wobec nas grzeczny i życzliwy. Dlatego też właśnie z tego powodu użyłem określenia, iż byli „upierdliwi wobec siebie samych”, lecz nie wobec nas.
Powtarzam więc jeszcze raz – WSZYSCY kubańscy urzędnicy i funkcjonariusze różnych służb byli ZAWSZE wobec naszej załogi bardzo grzeczni i nam przychylni..! NIGDY nie spotkałem się na Kubie nawet z najdrobniejszym przejawem ich złej woli czy nieżyczliwości, a uczestniczyłem tam w sumie w aż dziesięciu Odprawach Wejściowych i w dziesięciu Wyjściowych, kiedy trzykrotnie odwiedzaliśmy Hawanę, Moa i Nicaro oraz jeden raz Puerto Matanzas (ściślej mówiąc, jego dzielnicę Cardenas).
Ale pomimo tej ich życzliwości oraz raczej przyjacielskiego podejścia, wobec swoich rodaków bywali jednak dość surowi. Nie, ja nie chcę przez to powiedzieć, że oni się swoich pobratymców w czymś nadmiernie czepiali lub ich gnębili (JAK TO BYWAŁO W PRL-u, KIEDY NASI POLSCY URZĘDNICY, NAS, POLSKICH MARYNARZY, WRĘCZ TŁAMSILI, NA KAŻDYM KROKU OKAZUJĄC NAM WYŻSZOŚĆ I BEZLITOŚNIE NAS WYKORZYSTUJĄC, ZWŁASZCZA CELNICY – ale to byłoby tematem na zupełnie odrębną księgę, więc rozwijać go tu nie będę), jednakże każdą kolejną graniczną i celną ich kontrolę przeprowadzali zawsze w sposób bardzo skrupulatny. Akurat pod tym względem taryfy ulgowej nie było. Nigdy.
No tak, ale cóż nas – przybyszów z Europy – mogły obchodzić ich wewnętrzne układy, skoro wobec nas byli zawsze uprzejmi i nigdy nam niczego „pod górkę” nie robili? Swoim rodakom urządzali podczas Odpraw ściślejsze kontrole – zarówno ich kabin, o czym już wspominałem, jak i też osobiste z tzw. „revisa de las caras” (czyli „face control”, podczas porównywania zdjęcia z paszportu z „właścicielem tej twarzy”) na czele, ale żadnego strachu w ich oczach jednak nie widziałem.
Owszem, jeśli ktoś z nich coś „przeskrobie”, to wtedy rzeczywiście potrafią być „bardzo niemili” (nawet okrutni! A wiem to bezpośrednio od marynarzy, bo czasami podczas naszych wspólnych wacht na Mostku mi o tym bez ogródek opowiadali – ale to „temat tabu”, więc cicho sza!), lecz generalnie, żadnego „ścigactwa” bez powodu ze strony funkcjonariuszy wobec nich nie było. Ot, logika najprostsza z prostych – zgadzasz się z „linią naszych rewolucyjnych władz”, to jesteś „swojak” i masz spokój (czyli... wspólnie dzielimy tę naszą kubańską biedę, bo innego wyjścia po prostu nie mamy), lecz jeśli nie, to... jesteś wrogiem ustroju i Osiągnięć Naszej Wielkiej Rewolucji. O, i tyle w temacie...
Ciąg dalszy w odcinku następnym… Oczywiście już z ulic Hawany…
louis