Kubańska prowincjonalna komunikacja pasażerska w mieście o populacji około stutysięcznej..! Zapraszam do lektury…
Zatem przykład pierwszy. Uwaga, dobrze zapiąć pasy, bo to naprawdę mocny numer!
Moi drodzy, jak sądzicie, czy w socjalistycznej Kubie Anno Domini 2001 dozwolone było posiadanie swoich własnych prywatnych osobowych samochodów..? Zapewne odpowiecie, że tak – i to oczywiście jest absolutną prawdą. Żadnemu z obywateli, jeśli tylko było takiego kogoś na to stać, nowe władze zakupu takiego luksusowego dobra zabronić nie mogły, jasna rzecz.
Owszem, duży procent tutejszych pojazdów, to oczywiście własność państwowa, najprzeróżniejszych instytucji czy zakładów pracy, ale prywatnych aut również było tu całkiem sporo. Ja dla mnie, to nawet.... nadspodziewanie dużo, bo szczerze przyznaję, że spodziewałem się jednak zupełnie innego obrazu w tej materii, zważywszy na ogólny niedostatek w tym kraju. Ot, po prostu myślałem, że jednak rzadko kogo na własny samochód tu stać. Dlatego też akurat ten element codziennego kubańskiego życia nieco mnie zaskoczył, ale prawdę mówiąc, nie aż tak bardzo, abym poczuł się tym zszokowany.
O nie, to moje uczucie szoku dotyczyło sprawy już zupełnie innej, którą zaobserwowałem dopiero „przy okazji” tej dość zaskakującej prywatności samochodów, nie zaś samej ich ilości. Tym czymś bowiem – pozwólcie, że ponownie pokuszę się o użycie określenia „swojego własnego chowu” – był... „wymuszony autostop”..!!! Tak, właśnie tak należałoby go nazwać – WY-MU-SZO-NY..!!! Czy też może raczej „wymuszany”, jako że to zjawisko swoją powszechnością i zasięgiem mogło wprost... właśnie zaszokować!
Zatem, na czym to polegało..? – zapytacie. Otóż, wyobraźcie sobie taki oto obrazek – w odległości około 20-30 metrów za jakimś skrzyżowaniem, tuż przy drodze prowadzącej do centrum miasta (a rzecz dzieje się w pobliżu portu, więc niejako na rogatkach), stoi sobie odziana w jasnozielony mundur kobieta (czyli jakaś państwowa lub miejska funkcjonariuszka, bo nie był to na pewno uniform wojskowy), która... co pewien czas zatrzymywała jadące w kierunku miasta prywatne samochody.
Czyli, dla obserwatora z boku wydawałoby się to czymś w rodzaju zwykłego autostopu, prawda..? Że jakaś przeciętna kobieta po prostu oczekuje szansy zabrania się do miasta, a że jest ona akurat osobą umundurowaną, to jedynie zwykły przypadek. Wszak ktoś taki również ma prawo szukania tzw. „okazji”, nieprawdaż..? Tak, prawdaż, tylko że ów obserwator mógłby tak pomyśleć jedynie wtedy, gdyby tę machającą na auta niewiastę zobaczył jedynie „w przelocie”, na nieco dłużej się w jej pobliżu już nie zatrzymując, bo gdyby jednak przystanął i obserwował dalej, to od razu by odkrył, iż ona tym szczególnym autostopem... zajmuje się zawodowo! Czyli… z urzędu!
Bo cała „scenografia”, o czym jeszcze napisać nie zdążyłem, wyglądała tak: obok tej umundurowanej funkcjonariuszki stała... kolejka kilku osób (jak na przystanku taksówek, tak!), grzecznie czekających na taki moment, kiedy ona jakieś autko im zatrzyma i ich w nim na jazdę w żądanym kierunku ulokuje. To znaczy, nazywając rzecz imieniu, kiedy takiego oczekującego na transport człeczka... siłą jakiemuś kierowcy do jego prywatnego samochodu wrzepi!!!
Tak, siłą! No bo jeśli już z oddali zauważyła, iż w nadjeżdżającym w jej kierunku aucie jest jeszcze jakieś wolne miejsce (nawet tylko jedno, kiedy są już w nim cztery osoby!), to natychmiast podnosi swoją szlachetną rączkę, z jeszcze szlachetniejszym (bo urzędowym) „lizaczkiem” w jej dłoni, ażeby tego pechowego zmotoryzowanego delikwenta majestatem swojej urzędniczej roli zatrzymać i „zagęścić” mu wnętrze jego samochodu o tyle oczekujących w kolejce osób, ile się jeszcze do środka zmieści. Ha, to ci dopiero „taxi collectivo”, no nie..? Wenezuela czy Kolumbia mogą się schować ze wstydu, że nigdy wcześniej na coś podobnego także nie wpadły!
A ów kierowca, który się właśnie na drodze tej umundurowanej niewiasty napatoczył, stanąć przy tym „przystanku” musi, bo w przeciwnym razie... grozi mu postępowanie w tutejszym Sądzie i wysoka grzywna za niedopełnienie OBOWIĄZKU (tak!) pomocy innym w potrzebie. Moi kochani, ja wcale niczego nie wymyślam, ani nie żartuję – ja po prostu to wiem od moich kubańskich współzałogantów, których aż kilkukrotnie o to wypytywałem! Taki kierowca nie może tego „autostopu” odmówić! On MUSI się zatrzymać i wziąć z sobą tylu „łebków”, ilu mu taki funkcjonariusz do auta wepchnie! A kolejki przy takich dziwacznych „przystankach” są zawsze długie, oj tak!
Czyli reasumując, należałoby to skomentować w taki mniej więcej sposób: nie po to dzielni kubańscy rewolucjoniści pod wodzą pana FC (nie mylić z Football Club) rozpoczęli od roku 1959 przemianę ich gorącej jak wulkan wyspy w raj, aby teraz byle kto swoim własnym samochodem na oczach innych (czyli tych niezmotoryzowanych) się rozbijał, zgrywając jakiegoś wrednego burżuja..! O nie, tak fajnie to to nie będzie – ma się tym swoim autkiem z każdym potrzebującym dzielić zawsze wtedy, kiedy tylko ludowa władza o tym zadecyduje! I żadnych dyskusji, bo... oj oj, grożący paluch jest zawsze dłuuuugi!
Zatem mój dzielny kubański kierowco-właścicielu – jakby co, to nie narzekaj, że przyszło ci nagle jechać z przedmieścia do centrum miasta w jakimś niechcianym towarzystwie, bo przecież to tylko i wyłącznie twoja własna wina, że się w tę podróż wybrałeś nie zabezpieczając sobie zawczasu „tyłów” w postaci jakiejś cioci lub stryjka, którzy by na tyle skutecznie wypełnili wnętrze twojego kochanego autka, że żaden „funkcjonariusz od wymuszonego autostopu” zatrzymać by cię już nie mógł.
Jednak, skoro o to uprzednio nie zadbałeś, wybierając się w trasę samemu, to teraz pocierp trochę w imię rewolucyjnej wszech solidarności, wypalając swoją cenną benzynkę zupełnie za darmo, bo przecież nikt ci za nią nawet złamanego peso nie zwróci. No bo gdybyż to jeszcze można było za takie podwożenie kogoś obcego do własnej kieszeni coś sobie dorobić, to wtedy pół biedy, ale jak na złość, należność za taki „wymuszony” przejazd... kasuje jednak tylko ten umundurowany funkcjonariusz!!!
Tak tak, moi drodzy, ta umundurowana funkcjonariuszka, która stała się „kanwą” mojej opowieści o „przymusowych autostopach” (dlatego, że ją po prostu widziałem w tej roli jako pierwszą, wówczas jeszcze sądząc, iż widzę jedynie jakiś koszmarny wyjątek), stała pod niewysokim drzewkiem, w którego pień wbity był gwóźdź, na którym z kolei... WISIAŁA METALOWA PUSZKA NA DROBNE MONETY, które każdy potencjalny pasażer takowego „autostopu” do tej puszki wrzucał jako zapłatę za złapanie mu „okazji” przez tę umundurowaną „panią łapaczkę”..! O rety!
Czyli taki „autostopowicz” płacił tę skromną daninę nie za sam fakt pomocy przy łapaniu „okazji”, ale tak de facto jak za przejazd taksówką (!), z tą tylko różnicą, że ten grosz kasował nie ten „przymusowy taryfiarz”, tylko... miejski funkcjonariusz w mundurze! Ha, to ci dopiero wynalazek – iście epokowy, czyż nie..?! „Wódka i zakąska w jednym”..! Wilk (miejska kasa) syty, a owca-kierowca... wcale nie cały!
Ot, wyobraźmy sobie przez chwilkę, że jesteśmy na Dworcu Centralnym w Warszawie, skąd chcemy pojechać na Okęcie. Miejskiej komunikacji NIE MA ŻADNEJ, więc sami sobie nie poradzimy, bo piechotką za daleko. Ale od czego jest pomysłowość naszej dzielnej rewolucyjnej władzy?! Dyć ona nam w tej podróży dopomoże, a jużci!
Toteż szybko podchodzimy do stojącego na rogu skrzyżowania ulic umundurowanego funkcjonariusza miejskiego Magistratu, któremu wrzucamy do jego wiszącej na drzewie puszeczki jakąś złotóweczkę (albo i nawet dwie, gdybyśmy byli nadmiernie rozrzutni), a on w zamian wysuwa w poprzek drogi swoją uzbrojoną w groźnego „lizaka” silną rękę, zatrzymuje jadący akurat w tym kierunku jakiś pojazd, „grzecznie” mnie do jego środka zaprasza (czytaj: „prawem kaduka” wciska), a ten bidula szofer mnie na Okęcie zawozi. Tam z kolei, kiedy już szczęśliwie dojechaliśmy, ja mówię mu co najwyżej „gracias señor” (jeśli mam dobry humor, bo jeżeli jestem „nie w sosie” to wysiadam na milcząco – wszak się należy!) i... OCZYWIŚCIE już nic mu nie płacę, bo przecież ja JUŻ odpowiednio za ten kurs zapłaciłem – tam, na Centralnym!
Owszem, rzecz jasna ja mogę mu jeszcze coś niecoś od siebie za tę „wymuszoną przysługę” dorzucić, jakąś dodatkową złotówkę na przykład, ale to już moim obowiązkiem nie jest, więc jeśli w istocie tak zrobię, to jedynie z własnej nieprzymuszonej woli. Ale ja tak – ku*wa! – nie zrobię, bo przecież... co ja będę jakowegoś burżuja z własnym samochodem wspierał..!? Bogacz jeden, psia mać! On autko ma, a ja nie?! A przecież my wszyscy mamy równe żołądki! Ot, co!
No tak, ale my na szczęście nie jesteśmy w Warszawie, tylko w kubańskim Moa, więc szybko z tegoż koszmaru się wybudzamy, a kysz! A tutaj ten dziwaczny system ma się jednak dobrze. Takich „posterunków” umundurowanych „łapaczy” udało mi się zobaczyć w sumie aż kilka (zawsze przy jakiejś „wylotówce”), a raz... to nawet z takiej usługi sam też skorzystałem!!!!!
A było to w Marcu, podczas mojego trzeciego pobytu w tym mieście. Szedłem akurat z portu w kierunku centrum, lecz kiedy kolejny już raz zobaczyłem tę samą „panią łapaczkę” dokładnie przy tym samym drzewku, o którym pisałem powyżej, to postanowiłem nagle również spróbować tej formy podróży, grzecznie stając w kolejce czekających tam osób.
Zgłosiłem tej „łapaczce” mój zamiar dojechania do centrum – rzecz jasna w ręce dzierżąc krzepko jakieś tutejsze „moniaczki”, którymi za ten przejazd chciałem zapłacić (bo wówczas już wiedziałem ile trzeba do puszki wrzucić) – ale w odpowiedzi usłyszałem... Ha, no kto zgadnie? Ależ oczywiście, moi kochani – usłyszałem... „one dolar, por favor”..! Grrr..! No cóż, znowu więc nie udało mi się skutecznie „udawać Greka-Kubańczyka”, ale za to u celu podróży zachowałem się już jak prawdziwy rasowy cudzoziemiec – to znaczy dorzuciłem temu kierowcy od siebie jeszcze jednego dolarka, czego niestety – jak zdążyłem zauważyć – dwaj moi współtowarzysze tego „autostopu” już nie uczynili.
Ech, podróże jednak kształcą, nieprawdaż..? A tak przy okazji dodam, iż wtedy z wielkimi nadziejami oczekiwałem, że trafi mi się przejażdżka jakimś staroświeckim Buickiem, Lincolnem, Pontiakiem lub Cadillakiem z lat 40-tych, co przecież już samo w sobie byłoby atrakcją nie lada, gdy tymczasem – o zgrozo! – przyszło mi wówczas jechać... radziecką czarną Wołgą! Taką z „zadartym” do góry dziobem, jeśli ktoś z was jeszcze to pamięta. Błeee... To już zdecydowanie bardziej wolałbym... starym Maluchem, o!
No i co, moje drogie czytelniki – zanadto wy się tym nie zszokowali aby..? Ale przyznać musicie, że takowy system jest jednak wcale ciekawy, no nie?
Ot, masz sobie własny samochodzik, myjesz go codziennie, pucujesz, dbasz jak o samego siebie, lecz kiedy najdzie cię ochota na wycieczkę poza miasto w celu odwiedzin ukochanej ciociuni Conchity i stryjka Pedro, to jednak najpierw niezwykle skrupulatnie musisz dobrać sobie kompaniję tejże podróży – w taki sposób, aby wszystkie miejsca w swym autku szczelnie wykorzystać, bo w przeciwnym razie dostrzeże cię z oddali umundurowany „strażnik rewolucji” z Magistratu i w to pozostawione nieopatrznie wolne miejsce wrzepi ci jakiegoś „przymusowego autostopowicza”, który jeszcze na dokładkę nic ci za to nie zapłaci!
Ba, co więcej, on jeszcze „komu trzeba” zda potem relację z tego, o czym podczas drogi do umiłowanej babci Cataliny (czyli matki Conchity, wiadomo) ze swą rodzinką rozmawiałeś, więc... będziesz się później miał z pyszna, że hej! Ale to nic, bowiem nadal będziesz „szczęśliwym posiadaczem” swojej własnej karoserii do pucowania. Więc, „ino tylko” nie narzekaj, burżuju!
Przykład „miejskiej komunikacji” w Moa numer 2. Co, na nowy szok już gotowi..? No to start..!
O tych położonych w pewnym oddaleniu od centrum miasta „blokowiskach” już coś niecoś napisałem, jednakże jak dotychczas nic jeszcze nie wspomniałem o skomunikowaniu tych mieszkalnych dzielnic z resztą miasta, bo przecież to oczywiste, że jakiś system takiego zbiorowego transportu istnieć musiał, skoro w większości leżą one jednak co najmniej ze dwa-trzy kilometry od Śródmieścia. No i oczywiście właśnie takowy tam „bywszy”, z tym że... czy można go było w jakikolwiek sposób nazwać „regularnym”..? Ech, tylko westchnąć, bowiem to, o czym za chwilę poniżej przeczytacie już chyba jedynie na taką reakcję zasługuje – głębokie westchnienie nad... pomysłowością kubańskich władz.
Otóż, pisząc w skrócie, powinienem to ująć tak: pomiędzy takimi „blokowiskami” a centrum Moa kursowały... zwykłe drabiniaste wozy z zaprzęgniętymi do nich mułami lub osiołkami! O, i tyle w temacie. Jednakże, gdybym chciał ówże temat nieco bardziej rozwinąć, to dodałbym do tego jeszcze króciutki opisik takiego przykładowego „pojazdu”, abyście już w pełni pojęli... „czym tak naprawdę prowincjonalna Kuba stoi”. Zatem ponownie dobrze „zapnijcie pasy”, bo to również dość mocny numer.
Tak więc wyobraźnia w ruch, moi drodzy. Bo oto pojawia się wam nagle przed oczyma taki oto obrazeczek: jedzie sobie pomiędzy blokami osiedlową „uliczką” (cudzysłów dlatego, że ta uliczka to przecież zwykły piach albo dzika łąka, to już wiecie) niewielki drewniany podłużny wóz – ot, prawie dokładnie tak samo wyglądający, jak te nasze polskie wiejskie wozy drabiniaste na siano. Z tą tylko różnicą, że są one mniejsze, węższe i nie posiadają przed sobą żadnego dyszla.
Z przodu takiego wozu umocowany jest poprzeczny orczyk, do którego z kolei zaprzężony jest mały muł albo osiołek – o żadnym koniu oczywiście nawet mowy nie ma. Tym „żywym napędem” powozi bardzo stary woźnica, niezwykle skromnie odziany (czyli, tak właściwie, to w łachmanach!) i z typowym kowbojskim kapeluszem na głowie. Ów wozak siedzi sobie na zwykłej poprzecznej desce „robiącej za” woźniczego kozła (deska ta jest oczywiście niemalowana, sękata i nieheblowana – ot, surowizna i tyle), natomiast „pasażerskie wnętrze” tego wozu (czyli przestrzeń za plecami woźnicy) stanowią kolejne dwie takie same deski, tyle że ustawione po obu burtach wzdłuż wozu i czymś tam pod spodem podparte, ażeby można było na nich w ogóle jakoś w miarę stabilnie usiąść jak na prowizorycznych ławeczkach.
Taki wozik rzecz jasna toczy się powolutku (wszak osiołek czy muł to nie rumak), piszcząc przy tym niemiłosiernie swoimi ośkami oraz terkocąc drewnianymi kołami, na każdym kolejnym wyboju dość raptownie podskakując, bo przecież to oczywiste, że w żadne resory wyposażony nie jest. Ale to nic, albowiem najważniejszym jest to, że to właśnie on dowozi ludzi z „blokowisk” do miasta, kursując tak w charakterze swoistego miejskiego... No właśnie, tak właściwie to czego – w charakterze autobusu, tramwaju, trolejbusu..? Czy może jednak jako... „taxi collectivo”..?
No dobra, skoro opis tego dziwadła mamy już za sobą, to pora teraz na... „instrukcję obsługi” tegoż wozidła. Zatem, stary woźnica podjeżdża w jakiś umowny „punkt zborny” w pobliżu któregoś z bloków, „gwałtownie swojego rumaka w miejscu osadza” (a jakże, wszak nawet ludziom na Karaibach ułańskiej fantazji nie brakuje!), a potem... – uwaga! – ...głośno dzwoni metalowym dzwoneczkiem jak, nie przymierzając, nasz niegdysiejszy pedel w starym przedwojennym gimnazjum! Z tą tylko różnicą, że szkolny woźny miał dzwonek z rączką i nim mocno potrząsał, zaś kubański wozak miał ten dzwonek zawieszony na pionowym paliku i bezpośrednio jego „sercem” o boki uderzał.
Ale efekt był oczywiście dokładnie taki sam – wszyscy wokoło od razu się orientowali, że już koniec przerwy i czas na następną lekcję, czyli... że „miejski autobus” właśnie na miejsce zajechał, wszem i wobec swoją obecność oznajmiając. Takoż więc spieszta się ludziska, bo już za chwilę „metro ze stacji” odjeżdża, a następny „wóz pociągowy” do miasta zapewne zbyt szybko nie przyjedzie, bo „ja to mam ci ja dużego i silnego muła, któren popędzi co koń (muł) wyskoczy, zaś mój kolega zaledwie rachitycznego osiołka, więc nie tylko że se na niego dłużej poczekata, to jeszcze do miasta się powleczeta – korzystać więc, bo zara odjeżdżam, „dzyń”, „dzyń”, „dzyń”..! Co, śmieszne to, moi drodzy..? Ot, bynajmniej...
Mnie w każdym razie to jednak niezbyt rozbawiało. Raczej... nawet zasmuciło. Widziałem bowiem z bliska pakujących się do takiego wozu ludzi, którzy z całą pewnością na taki poniżający los nie zasługiwali, wszak to nie była jakaś „czarna masa” czy hołota, tylko normalni przeciętni obywatele, wielu z nich całkiem elegancko wyglądających i zapewne wcale nieźle wykształconych!
A przypominam wam, że... mamy rok 2001 – czyli już XXI-szy wiek! I gdybyż to jeszcze było czymś w rodzaju turystycznej atrakcji, ale to przecież była jednak naturalna kubańska codzienność! Toż chyba nawet ta przysłowiowa taczka do wywożenia wszelakich drani z fabryk jest o niebo wygodniejsza, aniżeli te pełne drzazg brudne deski jako ławeczki na takim wozie! Ufff...
Jednakże – jak się zapewne domyślacie – ja oczywiście w żadnym razie takiej okazji przepuścić nie mogłem, aby się również takim czymś nie przejechać! No pewnie, że nie, bo przecież mnie znacie – być tam i nie skorzystać z takiej atrakcji..?! Toż nie byłbym sobą, wiadomo! Wszak to obowiązek jakich mało dla każdego szanującego się globtrotera!
Zaczaiłem się więc któregoś razu pomiędzy dwoma blokami na taki pojazd – wiedząc już, że to właśnie w tym miejscu on się zatrzyma, jako że wcześniej już go tam widziałem – a kiedy już się on pojawił, to natychmiast wyskoczyłem ku niemu jak z procy, żeby mnie tylko nikt w międzyczasie nie uprzedził. No bo jak by dla mnie, nie daj Boże, miejsca zabrakło, to co? Znowu bym musiał na tej dzikiej łączce z pół dnia w zielsku przesiedzieć w oczekiwaniu na przyjazd następnego takiego dziwadła..?
Ależ! Wystartowałem więc „z kopyta” ku temu wozowi, mając wkrótce czas nawet i na to, ażeby szarmancko (a jakże!) ustąpić miejsca przy schodkach z tyłu wozu kolejno aż trzem czarnoskórym paniom, ale zaraz po nich dziarsko wskoczyłem na „platformę pasażerską”, szybko zajmując miejsce z przodu na jednej z „ławeczek” tuż za plecami woźnicy. No i już byłem „gość”. Cały aż kipiałem z dumy, że oto już za chwileczkę przejadę się „kubańskim krążownikiem osiedlowych szos” i wręcz płonąłem z ciekawości, jak taka szczególna podróż w ogóle będzie wyglądać. Ano, zobaczymy...
Tuż przed zajęciem swojego miejsca za kozłem wozaka wrzuciłem drobną monetkę do wiszącej pod dzwoneczkiem puszeczki, dokładnie w taki sam niedbały sposób jak to czynili inni (bo wcześniej skrupulatnie to podpatrzyłem, więc już wiedziałem ile płacić i... z jakim gestem ręki to czynić! Wszak podróże kształcą, no nie?), trzymając jednak w pogotowiu w drugiej dłoni zwiniętego „w kostkę” jednego dolara na wypadek odzywki „one dolar, por favor”, ale... tym razem jednak się tego nie doczekałem. Bo dziadek tylko szepnął „gracias” i już było po wszystkim – zatem, wiśta wio, przygodo!
Ruszyliśmy. W tym miejscu z ogromną ochotą chciałbym napisać (oczywiście w celu jeszcze większego ubarwienia opisu tej przejażdżki), że nasz dzielny konik „stuk, puk, podkówkami o bruk”, ale niestety... ani ci on koń, ani żadnych podków nie posiadał, bo był on jedynie wychudzonym mułem z obrośniętymi brudem i uwalanymi błotem gołymi kopytkami. Tak więc żadną specjalną szarżą pochwalić się wam nie mogę, jako że wlokło się to wybiedzone zwierzątko wolniutko jak za pogrzebem, ale przynajmniej... nie było ono osiołkiem, bo w takim razie to bym się wam już chyba w ogóle do tej przejażdżki nie przyznał. Ależ! Bo przecież zauważcie sami, jak szkaradnie by to zabrzmiało: dzielny Wilk Morski wieziony... przez osła..?!?!? Jak ja bym mojemu wnusiowi w oczy spojrzał..?
No tak, ale ten nasz mułek (czy może jednak: mulik..?) wcale nie okazał się od tegoż potencjalnego osiołka grzeczniejszy, bowiem już po kilku minutach od naszego wyruszenia w trasę do miasta... zrobił on „coś” bardzo śmierdzącego wprost na środek drogi, którą akurat jechaliśmy! A że był to już fragment drogi utwardzonej, to to cuchnące „coś” już nie mogło się skryć w wysokiej trawie, którą podążaliśmy dotychczas, bynajmniej, więc jak na złość utworzyło tuż za naszym wozem całkiem pokaźnej wielkości „kupkę”, która nota bene wyglądała nawet co nieco... „bojowo”, nie powiem.
Tylko że... wiecie co się wówczas stało..? Nasz woźnica nie zachował się w tym momencie jak ten przysłowiowy chłop spod Białegostoczku czy ze „Szkieleczczyzny”, jadąc sobie niewzruszony dalej, pozostawiając „cały ów problem” poza sobą, zupełnie nic sobie z niego nie robiąc (wszak ON sprzątać nie będzie, bo zbyt dumnym i honornym człekiem jest..!), ale... po prostu natychmiast swój pojazd zatrzymał, wyjął spod swojego kozła jakiś jutowy worek wraz z niewielką metalową szufelką, powoli wysiadł z wozu, podążył w kierunku „kupeczki” i starannie ją całą do tego worka pozbierał..!
Ależ to było dla mnie zaskoczeniem! O rety, ja naprawdę czegoś takiego przenigdy bym się nie spodziewał. Początkowo myślałem nawet, że ta jego dbałość o posprzątanie po swoim rumaku wynikała jednak jedynie z racji pewnej potrzeby... zachowania „tego czegoś” w celu późniejszego wykorzystania jako cenny nawóz do jakiegoś jego ogródka, więc tylko dlatego tak skrupulatnie to wszystko zebrał, ale nie – absolutnie nie to było tego powodem. Bo to w istocie była troska o czystość, ponieważ ów woźnica po drodze zatrzymał się jeszcze raz, ale już w pobliżu jakiegoś dzikiego wysypiska śmieci, by dopiero tam całą cuchnącą zawartość tego wora wyrzucić. Ciekawe, prawda..?
Ha, no jasne, że tak – tylko że... jeszcze ciekawszym dla mnie okazał się sam moment sprzątania tegoż gó..a z powierzchni drogi przez naszego wozaka, ponieważ czynił on to zupełnie bez pośpiechu i bardzo dokładnie, co w sumie trwało z dobre dziesięć minut..! Tak więc, trafiła nam się wtedy całkiem nieoczekiwana przerwa w podróży, ale żaden z pasażerów tego wozu ani na to nie sarkał, ani nawet tego dziadka do jakiegoś pośpiechu nie popędzał. Wszyscy czekali cierpliwie na zakończenie jego roboty, nawet w najdrobniejszym stopniu jej w międzyczasie nie komentując..!
Dla mnie stało się więc to od razu oczywistością, że takie zachowanie woźnicy wcale nie było żadnym wyjątkiem, lecz normalną tutejszą codziennością. No i właśnie to wydało mi się w tym wszystkim faktem najdziwniejszym, jako że ów obraz sprzątającego po swoim mule wozaka wyraźnie kontrastował z widokami porozsiewanych po całym mieście dzikich wysypisk śmieci oraz tego nieporządku na ulicach, o którym już uprzednio pisałem.
Bo w końcu jak to jest – jeden człowiek aż do przesady zadba o czystość po sobie, podczas gdy ktoś inny po całym Moa te odpadki bez ładu i składu rozwala? Ot, Kuba chyba nigdy zadziwiać nie przestanie. A może po prostu ten woźnica... był z Hawany..? O, to wtedy rzeczywiście bardzo wiele by to wyjaśniało – wszak Warszawiak czy Poznaniak, to jednak nie chłop spod Mławy czy też ten filmowy „Alternatywny Anioł” spod Pułtuska, prawda..? O właśnie. Zatem, koniec wątku o komunikacji w Moa...
Czyli koniec odcinka trzeciego…
louis