Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Moa, Cardenas, Nicaro    Kuba - Moa (sklepy)
Zwiń mapę
2019
04
sty

Kuba - Moa (sklepy)

 
Kuba
Kuba, Moa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2 km
 
Pora teraz na... sklepy! O, i to dopiero mogłoby być istnym „wątkiem-rzeką”, moi kochani. Wszak ów temat, akurat na Kubie, to po prostu taka przysłowiowa „beczka bez dna”, można by o tym pisać, pisać i pisać, i pisaaaać, a jeszcze końca widać by nie było. Z tym że, jak zapewne od razu zauważyliście, ja powyżej wcale nie napisałem, iż ten wątek „będzie” jak rzeka, lecz że „mógłby być”, ponieważ ja jednak zbyt nadmiernie rozwijać go nie zamierzam. Niestety.
Ot, poprzestanę więc na zaledwie kilku na ten temat opowieściach i to musi już wam wystarczyć, co najwyżej... na ewentualną „dopowiedź-dokładkę” możemy się umówić na... grilla na działkach (ale tylko „w towarzystwie” Pilsnera Urquell – tym z goryczką rzecz jasna, nie zapomnijcie!), bo teraz po prostu najzwyczajniej w świecie... szkoda mi już czasu i miejsca na kartach niniejszych „Wypocinek”!
Zatem, sklepy w Moa – szybko, sprawnie i zwięźle. Moi drodzy, my – czyli wszyscy Polacy – przez większość naszego życia (piszę „większość”, bo w obecnych Supermarketach jest z tym nieco inaczej) zawsze byliśmy przyzwyczajeni do tego, że cały detaliczny handel skupiał się w typowych sklepach branżowych – i to nawet w czasach tzw. „niedoborów rynkowych” epoki PRL-u.
To znaczy, istniały sklepy typowo warzywne (popularnie zwane „warzywniakami” lub „zieleniakami”), spożywcze (starsi ludzie częstokroć nazywali je nawet „spółdzielniami”), mięsne (czyli „rzeźniki” – zupełnie zresztą nie wiem dlaczego akurat taką potoczną nazwę im nadano), wyposażenia mieszkań (meblowe lub te słynne AGD), z artykułami elektrycznymi, pasmanteryjnymi czy metalowymi, typowo odzieżowe, sportowe, zabawkarskie, wędkarskie, filatelistyczne nawet, itd., itp. Wszystko było jakoś sensownie „poukładane”, więc oczywistością było to, że nikt po miód nie wybierał się do „odzieżówki”, a po czapkę do „rzeźnika” czy „warzywniaka”. To wszak „aż do bólu” jasne...
Owszem, pamiętamy jeszcze te stare tzw. „kolonialki”, w których rzeczywiście można było zakupić zarówno miodzik, jak i żaróweczkę czy gumę do majtek przy tej samej jednej ladzie, ale akurat takie małe placówki były jednak pewnym marginesem, nazywanym przez nas potocznie „mydło i powidło”, prawda..? Do czego zmierzam? – zapytacie.
Otóż, na Kubie Anno Domini 2001 było z tym jednak całkowicie inaczej – ot, przynajmniej na prowincji, bo jak w tej dziedzinie było w samej Hawanie, to niestety dokładnie już tego nie pamiętam. Ale zapewne dużo lepiej, aniżeli w Moa czy w Nicaro. Bo w tych miasteczkach tzw. „handel ogólnodostępny” to po prostu... istna katastrofa!!! Czy były tam jakieś „branżowe” sklepiki..? – zapytacie. Wolne żarty, kochani, baaaardzo wooolne żarciki... Niestety.
Wielkie nieba! Gdybyście mieli okazję zobaczyć takie „placówki” z bliska, ujrzeć na własne oczy ten panujący w nich „porządek” (tfu, za to wyrażenie gorąco was przepraszam!), to by wam chyba ręce aż do samej ziemi (albo jeszcze niżej!) z rozpaczy opadły! Ot, ujmę to krótko, aby zbytnio „rozbuchanymi” opisami was nie zamęczać – w tych (za przeproszeniem!) „sklepach” nie było NIC..! Jeśli bym teraz napisał, że były tam tylko te przysłowiowe puste półki, to... bym skłamał..! Bo półek tam też żadnych nie było – tylko lada! Za taką ladą natomiast... aż trzy albo cztery ekspedientki w jednym takim „sklepie”..!!! I oczywiście, wszystkie z nudów nieustannie rozgadane lub... słuchające muzyki z polskich Koliberków!
Moi drodzy, przeczytajcie uważnie jeszcze raz – TO NIE SĄ ŻARTY..! Takie „sklepy” bowiem nie były w Moa zwykłymi handlowymi placówkami, do których się po prostu wchodzi i „coś” w nich kupuje, nawet jeśli „tego czegoś” jest niezbyt wiele, ale raczej czymś w rodzaju... „umownego punktu zbytu” (o, tak to nazwijmy), dokąd jednorazowo jakiś konkretny towar się przywozi i od razu „na pniu” się go sprzedaje, ale... tylko posiadaczom odpowiednich kartek! Tak, bo wówczas na Kubie prawie wszystko było tylko i wyłącznie na kartki! Nawet luźny groch i fasola, o jakimś mięsie nawet nie wspominając!
Jako przykładu użyłem tej fasoli i grochu, bo akurat ich sprzedaż dwukrotnie na własne oczy widziałem, kiedy to pod taki niby „sklep” podjeżdżała mała ciężarówka, do której natychmiast podbiegała ta „chmara” ekspedientek, by zaraz potem zebranym tam ludziom (a koooleeeeejka była, że heeeej) po kolei ten groch z fasolą sprzedawać, ale tylko jakąś ich określoną ilość (chyba po pół kilograma „na łeb”, jeśli dobrze zauważyłem), uprzednio jednak starannie wycinając z ich książeczek jakieś „żywnościowe kartki”.
Tak, dobrze przeczytaliście, moi drodzy – ci ludzie wcale nie mieli przy sobie takiego typu kuponów na „towar kartkowany”, jak to moglibyście sobie wyobrażać, przypominając sobie nasze niegdysiejsze polskie kartki lat 80-tych uprzedniego wieku (ufff, ależ to była parszywa epoka!), bo w systemie kubańskim nie było już żadnych kartek luzem, ale po prostu jakieś małe książeczki z całym zestawem takich kuponów najprzeróżniejszych rodzajów.
I właśnie z takich „personalnych” (albo rodzinnych, kto wie?) niewielkich książeczek te ekspedientki jakieś małe kawałki papieru wycinały lub bezpośrednio wyrywały, pakując każdemu kolejnemu klientowi tę „przydziałową” fasolę z grochem do szarych tutek (ha, kto jeszcze z was pamięta nazwę „tutka” i wie, cóż to w ogóle było?), którego to towaru zresztą już po niedługim czasie na tym samochodzie zabrakło, więc... dla wszystkich kolejkowiczów już go nie wystarczyło, nawet pomimo tego, że przecież swoje „kartkowe kniżki” dzielnie w rękach dzierżyli! Tak więc, niby im się ich „dola” na kartki należała, ale co z tego, skoro fasolkę już w międzyczasie wyprzedano..? Ot, teraz pozostało już tylko tym pechowcom polować na dostawę następną, bo może wtedy będą jednak mieli dużo więcej szczęścia.
Zatem, niechaj żywi nie tracą nadziei, bo przy kolejnej wizycie takiej ciężaróweczki koło ich „sklepu” okazać się nagle może, iż nie tylko nowy luźny groch przyjechał, ale również i na dodatek jeszcze jakieś mydło albo nawet i ryż, więc suma summarum jednak im się ten poprzedni pech opłaci, bo przeznaczone na taki „towar sypki” karteczki znacznie korzystniej przecież wykorzystać na ryż czy mąkę, aniżeli na zwykłą twardą fasolę, no nie? Ha, a może nawet trafi się akurat jeszcze coś lepszego – na przykład... prawdziwa herbata?
Moi kochani, wiem, że pozwoliłem sobie teraz na dość sporą dawkę złośliwej ironii i najzwyklejszego szyderstwa, ale jak tego nie obśmiewać „w wydaniu kubańskim”, skoro nawet we własnym kraju wobec naszych własnych władz my wszyscy czyniliśmy dokładnie tak samo?
Zatem, czy moje powyższe słowa to drwiny z tych biednych ludzi, czy może jednak jedynie... wykpiwanie tamtejszych „rewolucyjnych” władz? Bo przecież cóż mogli być winni ci wszyscy przeciętni ludzie w Moa czy w Nicaro? Owszem, pozwoliłem sobie na ten podły (tak, podły – przyznaję to) sarkazm, ale to przecież wcale nie oznacza, że ja tym ludziom nie współczułem! Ludziom skądinąd bardzo sympatycznym i niezwykle życzliwym! Obserwowałem więc kilkukrotnie te przysklepowe przepychanki o towar, za który z ich książeczek jakieś papierowe świstki im wycinano, wcale nie z rozbawieniem, ale... rzeczywiście z autentycznym żalem i z niesmakiem! Ot, po prostu patrzyłem na tych ludzi jak... na ofiary! Ofiary czego, to oczywiście doskonale się domyślacie, ja zaś już więcej komentować tego od politycznej strony nie zamierzam. Ot, wolę jednak dalej to opisywać, niźli wręcz bez końca krytykować, pozwolicie więc..?
Takie „puste sklepowe pomieszczenia” (bo przecież nie „sklepy”, skoro prawie żaden towar nie zdążał nawet przekroczyć jego progu, gdyż „na pniu” już przed drzwiami był rozprzedawany) znajdowały się w Moa jedynie w samym jego centrum, w żadnej innej dzielnicy tego miasta niczego podobnego nie zauważyłem w ogóle. A zatem zapewne rzeczywiście ich tam nie było, skoro nie udało mi się ani razu na coś podobnego podczas wielu moich spacerów natrafić.
Takich „osiedlowych” sklepików najprawdopodobniej nie było tam więc wcale (bo i po co niby?), ale z kolei co pewien czas zjawiała się tam jednak jakaś niewielka ciężaróweczka z odkrytą „budą”, na której wprost ze wsi przywoziła jakieś rolne płody – rozprzedawane również „na pniu” mieszkańcom tychże „blokowisk”, oczywiście poza ty nieszczęsnym kartkowym systemem. Osobiście miałem okazję zobaczyć taką „dziką” sprzedaż prosto z „budy” ciężarówki aż trzykrotnie, więc wątpliwości co do tego, iż były one sprzedawane jednak rzeczywiście bez kartek, nie mam żadnych. Ot, widziałem, to wiem.
A cóż to w ogóle były za płody..? Za pierwszym razem były to główki kapusty oraz sałaty, które okoliczni mieszkańcy brali całymi garściami, płacąc temu „badylarzowi” za te warzywka jakieś niewielkie „moniaczki” (zatem były one zapewne bardzo tanie), druga taka ciężarówka, którą tam napotkałem, przywiozła „coś w rodzaju” buraków lub brukwi (napisałem w cudzysłowie, bo rzeczywiście trudno byłoby mi określić prawdziwy gatunek tych jarzyn – bo to po prostu były „amerykańskie odmiany”, podobne ale jednak ciut inne), za trzecim razem natomiast byłem świadkiem przyjazdu dużej ciężarówki pełnej samych ziemniaków. Też zapewne „w karaibskim wydaniu”, ale były to jednak kartofle.
Tak więc należy się domyślać, że chyba tylko dzięki takim właśnie „badylarskim” dostawom rolnych płodów przez jakichś co obrotniejszych i zaradniejszych chłopów ze wsi, mieszkańcy Kuby mają w ogóle jakiekolwiek szanse na zapewnienie sobie zaopatrzenia swych domów w żywność, bo gdyby mieli liczyć jedynie na oficjalny obrót artykułami żywnościowymi w systemie kartkowym, zapewniającym im co najwyżej jakieś nieregularne dowozy tych dóbr do tych ichnich „sklepów”, to chyba by wszyscy w krótkim czasie pomarli z głodu, albo by się nawzajem w gniewie powyrzynali.
A tak to przynajmniej jakoś sobie jeszcze radzą, bo Natura – na szczęście! – zbyt łatwo oszukać się jednak nie da, więc nawet niebyt zadbana ziemia po prostu rodzi, o nic w zamian ludzi nie prosząc. Bo przede wszystkim sprzyja temu klimat, ot co.
No tak, wszystko to jest niestety dość przygnębiające, ale wyobraźcie sobie, że ja jednak na kilka sklepików z pełnymi półkami w centrum Moa natrafiłem! Tak, to prawda, ja wcale nie żartuję. Owszem, nie były to oczywiście żadne sklepy z branży spożywczej, ale jednak ich zasobność w towary jak na warunki kubańskie była wręcz... oszałamiająca! Były one rzecz jasna sklepami typu „mydło i powidło” – bo przecież jakimikolwiek artykułami z jednej tylko branży przy aż tak biednym rynku zapełnić by się ich nie udało – ale „wspólnym kolektywnym wysiłkiem” tychże najprzeróżniejszych dóbr, ogólny widok takich placówek był jednak... „całkiem całkiem” – jak nie na Kubie!
Zatem asortyment takiego przykładowego sklepu (co ciekawe, tam już rozmaitych półek było dość dużo) był taki – kije i piłki do bejsbola (!), tuż obok nich... żelazne gwoździe i trochę śrub z nakrętkami, zwoje metalowego drutu, miotły (ale na krótkich kijach), jutowe worki, zeszyty (ale tylko jeden rodzaj, z taką okładką zresztą, że... niemalże bibuła, ufff!), ołówki (przyjrzałem się umieszczonym na nich napisom – było tam „Chung Hwa”, więc całkiem dobrej jakości, mimo że chińskie), jakieś drobne tekstylia (widziałem płaty materiału, coś w rodzaju chust – czyżby apaszki?), typowe chińskie tenisówki, ale tylko kilka par (coś w stylu naszych dawnych „pepegów”, pamiętacie je jeszcze?), metalowe wiaderka i narzędzia (łopatki i widły), trochę jakichś kabli i sznurków, parciane torby z jedną rączką (po co niby, na zakupy?), itd., itp.
Całkiem niezły miszmasz więc, prawda..? Ale to oczywiście jeszcze nie wszystko, bo na koniec pozostawiłem sobie do tejże wyliczanki jeszcze kilka innych asortymentów, które w mojej prywatnej opinii uznałem za takie „przeboje”, iż specjalnie poświęcam im całkiem odrębny akapit (czyli ten poniżej), abyście broń Boże przez jakiś przypadek akurat tych towarów w niniejszej lekturze nie przegapili. A dodam jeszcze, że one oczywiście znajdowały się dokładnie w tym samym sklepowym pomieszczeniu jak wszystko to, co powyżej już wymieniłem. Zatem do dzieła...
Plastikowe naczynia, czyli kubeczki, talerze i miski – ale wszystkie jedynie w białym kolorze (takim nieco brudno-szarawym) – będące jednakże... wprost nieziemsko porysowane oraz pełne pęknięć i wyszczerbień! Powiązane w paczki drewniane gałązki – czyli wiązki chrustu po prostu, zapewne do palenia w kuchennych piecach, bo przecież miejskiej instalacji gazowej tu nie było, a nie spodziewam się raczej, aby powszechnością w Moa były gazowe butle do kuchenek. Puste kartony (sic!) „po czymś”, będące teraz w sprzedaży jako zwykłe pojemniki, wszak jeszcze w kubańskich mieszkaniach do czegoś przydać się mogą – ot, na przykład jako... kufry do odzieży, skoro szafy są tu rarytasem.
Cała masa... małych plastikowych gwizdków! (A one to niby do czego?) Plastikowe nożyki... do rozcinania kopert od listów!!! (Powariowali, czy co?) No a na koniec (żeby już tego akapitu jednak zbytnio nie rozbudowywać), absolutny „szlagier” kubańskiej myśli handlowej, czyli – uwaga, uwaga, uwaga! – beczka z płynnym klejem biurowym lub szkolnym (taką typową gęstą i „lejącą się” Gumą Arabską), nabieraną do sprzedaży zwykłą kuchenną chochlą (sic!) do jakiegokolwiek naczyńka, które kupujący „to coś” klient akurat ze sobą w tym celu przyniósł – na przykład do słoika.
No i co wy na to? Jak się wam podoba praktyczny zmysł organizacyjny prowincjonalnego kubańskiego handlu detalicznego? Niezły „gips”, czyż nie? Oj tak, podróże kształcą – i to bardzo. Oczywiście miałbym ja jeszcze w zanadrzu kilka następnych dość „śmierdzących kwiatków z tej samej łączki” (czyli z tematu, nazwijmy go, „sklepikarskiego”), bo przecież nie wspomniałem jeszcze nic o moich wizytach, na przykład w kubańskiej Aptece czy w „odzieżówce”, pozwólcie mi jednak wstrzymać się z tym jeszcze trochę – ot, do następnego rozdziału o Nicaro, gdzie przecież także po kilku podobnych sklepikach się poszwendałem – bo w przeciwnym razie na tamten port już mi zupełnie tematów zabraknie, jeśli już przy okazji Moa ze wszystkich ciekawszych wątków się „powystrzelam”.
Toteż o kubańskim sklepikarstwie póki co moją pisaninę zawieszam, jak i również zupełnie rezygnuję z planowanego uprzednio przeze mnie wątku o tutejszych szkołach, także przenosząc go do przyszłego rozdziału o Nicaro, ponieważ oba te miasteczka i tak były do siebie podobne jak te dwie przysłowiowe krople wody, niemalże wszystko w nich wyglądało dokładnie tak samo, więc dla was to przecież zupełnie bez różnicy, w którym to akurat miejscu o tym samym przeczytacie, prawda..?

Tak więc w następnym odcinku zajmiemy się już czymś innym, szkoły i dalszy ciąg „sklepikarstwa” odkładając na później.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020