CUTUCO - Salwador - Listopad 1982
Tak więc do rzeczy, z tym że najpierw kilka zdań wprowadzenia. Otóż, przyznaję szczerze, że niektóre z opisanych w tym rozdziale przygód będą dla przeciętnego polskiego „zjadacza chleba” wręcz niewiarygodne, ale zapewniam, że ABSOLUTNIE ŻADNEGO KITU WSTAWIAĆ WAM NIE BĘDĘ..! Serio, moi drodzy, bowiem to, co niebawem przeczytacie jest najprawdziwszą prawdą, choć w istocie będziecie mieć chwilami wrażenie, że to, co aktualnie opisuję, w żadnym razie nią być nie może. A jednak JEST..! Tak, moi kochani, albowiem nawet i takiemu skromnemu marynarzowi jak ja, mogą się czasami przytrafić życiowe wydarzonka jak, nie przymierzając, rodem z Hollywood. No i co..? Czy zabrzmiało to wystarczająco ciekawie i intrygująco..? Jeśli tak, to zaczynamy...
Jednakże, zanim jeszcze w ogóle opisy jakichkolwiek zaistniałych tutaj epizodów rozpocznę, to najpierw – oczywiście jak zwykle – podam jeszcze kilka podstawowych danych dotyczących miejsca, do którego właśnie zajechaliśmy.
Tenże port nazywa się Cutuco, ale próżno byłoby poszukiwać tej nazwy w jakimkolwiek popularnym geograficznym atlasie, jako że jest ona wprawdzie w naszym marynarskim światku dość znana, ale w większości źródeł doszukać się można w tym miejscu Salwadoru li tylko nazwy miasta La Union. Bo prawdę powiedziawszy, wspomniane Cutuco, to tylko mała dzielnica portowa tego miasteczka, w dodatku składająca się zaledwie z kilku niewielkich budyneczków oraz z wybiegającej na odległość około 180 metrów w wody zatoki o nazwie La Union kei, przy której zresztą mogą jednocześnie cumować zaledwie dwa niezbyt duże statki.
Lecz, co ciekawe, pomimo faktu, że wspomniane nabrzeże jest tak małe, to i tak ten porcik jest... drugim pod względem wielkości (po Acajutli) portem w tym niewielkim kraju. A zatem, jak się możemy domyślać, obroty handlowe tego państwa nie są zbyt imponujące, skoro tak mikroskopijnej wielkości „okna na świat” w wystarczającym stopniu zapewniają obsługę tutejszej gospodarki. I to oczywiście szczera prawda, bowiem Salwador nawet i w tym niezbyt bogatym rejonie świata do gigantów ekonomicznych nie należy. Po cóż więc tutaj zawitaliśmy..?
Otóż, zjawiliśmy się tutaj (jak już wiecie z poprzedniego odcineczka), będąc w drodze z peruwiańskiego portu Chimbote, gdzie nasz statek „do samego dna” wyładowano, a początkowo zabukowany dla nas ładunek owoców i jakiejś drobnicy z Chile jednak skancelowano, skierowując nas ostatecznie właśnie tu, do Cutuco, po całookrętowy ładunek bawełny. A jak już również wiecie, po drodze „zahaczyliśmy” o kotwicowisko w pobliżu nikaraguańskiego porciku Potosi.
A tak przy okazji wyjaśnię, dlaczego w poprzednim odcinku napisałem o Zatoce Fonseca, że jest „słynna”..? Ano dlatego, że rejon ten przez długie wieki, począwszy już od czasów Kolumba aż po okres ostatecznego kształtowania się państwowości znajdujących się tu krajów, był widownią wielu bardzo ciekawych wydarzeń, jego historia jest naprawdę dość bogata – z długim okresem rozkwitu na tych wodach krwawego piractwa włącznie – a jeszcze dodatkowo Zatoka Fonseca jest „bohaterką” dużej ilości opowiadań, nowel i powieści, które w bardzo skutecznym stopniu jej sławę pośród amatorów literatury w całym świecie rozpropagowały.
Miejsce to zresztą, już samo w sobie, jest wręcz prześliczne. Wody zatoki dość głęboko wrzynają się w ląd, okalające ją brzegi są gęsto porośnięte bujnymi tropikalnymi lasami, natomiast ukształtowanie pobliskiego terenu również należy do gatunku tych, którego widoki każdego obieżyświata mogą przyprawić o znacznie żywsze bicie serca. Tak, bowiem gdzie by nie spojrzeć, w którąkolwiek stronę by swego wzroku nie skierować, to zawsze napotka się prześliczne obrazy soczysto zielonych gór i wulkanów, wielu opadających ku morzu głębokich dolin oraz ogromnej ilości, niezbyt wielkich wprawdzie, ale za to niezwykle malowniczych wysp i wysepek. Cymes, moi drodzy, prawdziwa uczta dla oczu.
Sama zatoka nie jest zbyt wielka, ma ona bowiem zaledwie około 50-60 kilometrów długości oraz około 30 szerokości, ale jej linia brzegowa jest niezwykle urozmaicona, w miejscu tym aż roi się od najprzeróżniejszych małych form ukształtowania terenu, na przykład niewielkich wzgórz, ujść rzeczek i strumyków, wodospadów, skałek, mielizn czy nawet przybrzeżnych piaszczystych wydm, a poza tym, pomimo niezbyt wielkiej powierzchni, i tak znalazło się tutaj wystarczająco miejsca na „spotkanie się” w tym rejonie terytoriów aż trzech sąsiednich krajów – Salwadoru, Hondurasu i Nikaragui. Co ciekawe, jest tu nawet takie miejsce, gdzie znajdują się dość blisko siebie trzy wysepki, a każda z nich jest w posiadaniu innego państwa – to znaczy, ta wschodnia jest nikaraguańska, północna należy do Hondurasu, a zachodnia do Salwadoru.
No tak, ale sądzę, że już się chyba wystarczająco po okolicy porozglądaliśmy, prawda..? Czas na wejście do portu. Przybijamy naszą prawą burtą do tutejszego nabrzeża i nieomal natychmiast po wyłożeniu na keję naszego trapu przyjmujemy na pokład przybywających tu na Odprawę oficjeli. Naszym oczom ukazuje się wtedy pewnego rodzaju niespodzianka, jako że połowa z odwiedzających nas osób miała wyraźnie indiańskie rysy twarzy, ludzie ci odziani byli w jakąś „niezbyt standardową” garderobę – to znaczy, zamiast garniturów lub uniformów nosili na sobie kwieciste koszule oraz... zawinięte wokół bioder szerokie pasy materiału, coś „na wzór” spódniczek! – a poza tym rozmawiali oni z sobą wcale nie po hiszpańsku, ale w jakimś dziwacznie brzmiącym języku.
Rzecz jasna nieco nas to zadziwiło, ale domyślaliśmy się, że są to po prostu przedstawiciele jakiegoś tutejszego szczepu Indian, którzy w dodatku akurat w tym kraju z pewnością mieli bardzo duże znaczenie. I oczywiście w swoich przypuszczeniach się nie pomyliliśmy, bowiem nieco później – już od Agenta, którego nie omieszkano o to zapytać – dowiedzieliśmy się, że byli to Indianie Nahua, używający na co dzień swego własnego języka, oczywiście o tej samej nazwie co ich plemię.
Jednak akurat nie to było wówczas dla nas największym zaskoczeniem, ale zupełnie coś innego – mianowicie, była to skierowana przez Agenta pod adresem naszego Kapitana rada, aby w razie napotkanych w mieście La Union kłopotów w postaci jakiejś ewentualnej zaczepki ze strony kogoś bardzo agresywnego (przede wszystkim rebelianta!), po prostu... TEGO KOGOŚ NA MIEJSCU ZASTRZELIĆ! Tak, dobrze przeczytaliście, moi drodzy – zastrzelić!
Mało tego, gdyby nawet do czegoś podobnego doszło, to – według dalszych słów Agenta oraz przedstawiciela Immigration – członek naszej załogi w taki właśnie sposób się broniący NIE PONIESIE ABSOLUTNIE ŻADNYCH KONSEKWENCJI, nie będzie ścigany ani przez tutejszą Policję, ani Wojsko. A to dlatego, że jest to praktycznie rzecz biorąc jedyna metoda na skuteczną obronę przed miejscowymi partyzantami (zwanymi tu guerillas), którzy wprawdzie przebywają teraz gdzieś u stóp tamtej góry („O-oooo tam” – i pokazał nam wówczas znajdujący się w oddali stożek wielkiego wulkanu), ale jednak od czasu do czasu w rejon miasteczka się zapuszczają, niepokojąc jego mieszkańców oraz tutejsze władze.
Ot, ciekawostka, prawda..? No, przyznam, że nam wtedy miny nieco zrzedły, bo przecież dowiedzieć się nagle, że gdzieś w pobliżu grasują uzbrojone bandy partyzantów – i to podobno nieprzebierających w środkach podczas swej walki – to chyba wystarczający powód do tego, aby się co nieco wystraszyć, nieprawdaż..? A jeszcze do tego ta szokująca rada o zabijaniu jakichś potencjalnie groźnych dla nas bandytów, ufff... No kurde, o co w tym wszystkim chodzi..? Czy zatem tu naprawdę jest aż tak niebezpiecznie, że miejscowe władze nie tylko że w ogóle pozwalają na fakt użycia wobec ich obywateli broni palnej - z ZABICIEM ewentualnego napastnika włącznie! - ale i nawet w pewnym sensie do tego zachęcają..?! O rety, dokąd my w ogóle przyjechaliśmy? Do ogarniętego wojną kraju..?
No cóż, okazało się, że niestety tak, albowiem walki pomiędzy owymi guerillas a wspierającym rząd wojskiem nierzadko były bardzo zacięte i krwawe, a jako że ochrona miejscowej ludności cywilnej była tu dla armii priorytetem, to stąd właśnie wynikały ich kierowane do nas zalecenia – żeby się po prostu w razie czego nie cackać, i tyle. „No dobra – odpowiedziało wtedy na to nasze Kierownictwo – ale jest tylko taki mały drobiazg, który taką ewentualną reakcję z naszej strony zupełnie wyklucza – otóż, nikt z naszej załogi w ogóle żadnej broni palnej nie posiada. Ot, co. A jeśli nawet by coś takiego jakimś cudem jednak było, to i tak nikt na jej użycie żadnego pozwolenia by nie dostał. Toż to absurd! Bo my jesteśmy marynarzami, a nie wożącymi z sobą osobistą broń żołnierzami! A zresztą, posiadanie przez nas jakiejkolwiek tego typu broni jest i tak na polskich statkach absolutnie zabronione, więc... „sami panowie rozumieją, że my „w te klocki” w żadnym wypadku grać nie zamierzamy.”
No i tu nastąpiło „to najlepsze”. Bo oto w tym momencie, kiedy usłyszeli oni odpowiedź naszego Kapitana (czy też może akurat te słowa mówił Ochmistrz, tego nie pamiętam), niezmiernie... się zmartwili (tak, nie zdziwili się, ale właśnie zmartwili), oznajmiając; „to w takim razie, gdyby co, to jak się będziecie bronić?” He, he – wielkie nieba! O co w tym wszystkim chodzi..? Nasz Kapitan zapytał zatem; „a w ogóle musimy? To znaczy, czy takie incydenty są tutaj rzeczywiście aż tak nagminne, że takowy wariant trzeba w ogóle rozważać?” I co oni na to..? Otóż, obecny na Odprawie jakiś wysoki rangą Wojskowy odpowiedział wtedy wprost; „nieee! To nie tak. Owszem, partyzanci są niedaleko stąd, ale RACZEJ na przyjście do La Union się nie zdecydują, nie odważą się, ponieważ już niedługo, za jakieś zaledwie 2-3 dni, do miasteczka przybędzie dość silny oddział wojska, który zresztą już jest w drodze. I tyle...
Czyli co..? To w końcu jak jest – mamy się bać czy nie? A oni... wzruszyli tylko ramionami i powiedzieli; „ha, to zależy. Natomiast nasze ostrzeżenie i rada o ewentualnym użyciu broni wobec jakichś groźnych napastników jest z naszej strony zaleceniem „tak na wszelki wypadek”, ponieważ czujemy się w obowiązku każdy przybywający tu statek, już niejako „z urzędu”, o aktualnej sytuacji poinformować.” O – i właśnie tyle się od nich dowiedzieliśmy. Koniec tematu.
Załadunek bawełny rozpoczął się zaraz po zakończeniu Odprawy Wejściowej, przebiegał dość sprawnie, a trwał w sumie około pięciu dni. Branych przez nas balotów bawełny oczywiście już wam opisywać nie będę, jako że ich wygląd w wystarczającym stopniu opisałem już w rozdziale o Port Sudanie, gdzie dosłownie tak samo pakowany towar braliśmy, toteż wystarczy tylko, że o tym wam przypomnę, przechodząc jednocześnie natychmiast do tematu następnego – czyli do naszej pierwszej wyprawy do miasta.
A fakt ten miał miejsce nieomal natychmiast, to znaczy, zaraz po kolacji pierwszego dnia naszego postoju w tym porcie. W tę inaugurującą nasz pobyt w Salwadorze wyprawę na ląd wybraliśmy się w dość licznym gronie, mając wciąż jeszcze świeżo w pamięci dotyczące niezbyt bezpiecznej sytuacji w tym porcie, a przekazane nam podczas Odprawy ostrzeżenia. Zdecydowaliśmy się zatem na takie grupowe wyjście niejako „z rozpędu”, będąc tymi wiadomościami jednak nieco przestraszonymi, co oczywiście nasze przewrażliwienie w tym względzie trochę usprawiedliwiało.
Napisałem „trochę”, bo przecież gdyby w istocie miało dojść do jakiegokolwiek naszego spotkania z tutejszymi rebeliantami, to jaką dla nich różnicę stanowiłaby grupka 7-8 osób wobec np. 2 lub pętającego się całkiem samotnie marynarza..? Jakby chcieli jakąś krzywdę zrobić, to i tak dla uzbrojonych po zęby osobników nie byłoby to absolutnie żadną przeszkodą, zwłaszcza że spodziewać się należało, że przecież takowi partyzanci raczej trzymają się razem, więc ich ewentualny oddzialik byłby i tak znacznie liczniejszy od naszej bidnej rachitycznej „grupy wypadowej”. Ale my i tak trzymaliśmy się kupy, wszak „kupy nikt nie ruszy”, no nie..? Ech, głupole z nas…
No cóż, ale nie dziwota jednak, bo chyba niezbyt często zdarza się w życiu obcować z tak wyraźnie i klarownie sprecyzowanym zagrożeniem, prawda? A zatem, nawet gdyby w tym wszystkim było zbyt dużo przesady, że owe zagrożenie ze strony „jakichś tam” krwiożerczych rebeliantów jest raczej niewielkie, zaś ostrzeżenia o nim czystą formalnością, to i tak w naszych działaniach próżno byłoby się doszukiwać jakiegokolwiek braku ich uzasadnienia. Wszakże najważniejszą rolę w tej kwestii gra sama świadomość, czyż nie..? Ot, po prostu, mieliśmy autentycznego „boja”, i tyle. Co oczywiście i tak nie przeszkodziło nam w decyzji natychmiastowego wyjścia na upragniony spacer do miasta. Tak więc wyruszamy…
I co pierwsze rzuciło nam się w oczy zaraz po zejściu ze statku oraz już po przekroczeniu portowej bramy? Otóż, pustka..! Pusto na drodze i w jej okolicy, żadnych ludzi ani kołowego ruchu! Pracujący na naszym statku robotnicy przybyli do portu wszyscy razem, jednym specjalnym autobusem (i zapewne po zakończeniu swej zmiany w taki sam sposób do swych domów w La Union powrócą), który zresztą zaparkował w samym porcie, będąc w dodatku cały czas „pod czujnym okiem” uzbrojonego strażnika, co oczywiście już dało nam wiele do myślenia, jako że wyglądało to na dowód prawdziwości słów naszego Agenta i oficjeli z Odprawy – że jednak sytuacja pod względem bezpieczeństwa w tym miejscu jest bardzo daleka od ideału. Krótko mówiąc, było w tym coś na rzeczy, o czym zresztą dość szybko sami na własne oczy się przekonaliśmy.
Ale po kolei… Prowadząca z portu do miasteczka asfaltowa szosa wiła się pomiędzy wzgórzami dość mocno, co oczywiście sprawiało, że idąc tą drogą wcale tak blisko do celu byśmy nie mieli. Prawdę mówiąc, nawet dość poważnie nadkładalibyśmy drogi właśnie tamtędy zmierzając, dlatego też naszą uwagę natychmiast przykuło coś, co mogło nam tę naszą wędrówkę znacznie ułatwić. Mianowicie, kolejowe tory, które wyraźnie zmierzały na skróty w stronę La Union, przebiegając jednak w pobliżu dość gęstych zarośli z jednej strony, zaś z drugiej tuż przy ścianie tropikalnego lasu. Cóż więc wybrać? – zastanawialiśmy się. Oczywiście skrót, a jakże – ta odpowiedź nieomal natychmiast nam się na myśl nasunęła. A zatem wkroczyliśmy śmiało na biegnącą tuż przy kolejowej linii gruntową ścieżkę, zupełnie rezygnując z marszu asfaltem. Idziemy...
Ale już po niedługim czasie okazuje się, że wydeptana pośród zarośli ścieżka, którą się właśnie posuwaliśmy, nagle… się skończyła. To znaczy, nie tak zupełnie „skończyła się” – muszę gwoli rzetelności zaznaczyć – ale aż tak poważnie się zwęziła, że my po prostu najzwyczajniej w świecie baliśmy się iść nią dalej, jako że stanowiła ona teraz już nie leśny dukt jak dotychczas, ale była już jedynie zwykłą, prowadzącą przez gęste zarośla ścieżynką. Krótko mówiąc, gdybyśmy chcieli postępować nią dalej, to już musielibyśmy przedzierać się przez gęste krzaki oraz kroczyć w dość wysokiej, gęstej i bujnej trawie.
A taki gąszcz, moi drodzy, to przecież nie nasze poczciwe polskie leśne zarośla, nieprawdaż..? Wszak u nas, to co najwyżej człowiek mógłby się lekko pokaleczyć o jakieś wystające z gałęzi kolce lub dostać w twarz naciągniętą nieostrożnie gałązką, tak jak ostrą witką, ale tutaj, w południowoamerykańskim tropikalnym lesie, znalazłoby się przecież znacznie więcej niechcianych „atrakcji”, które mogłaby nam zafundować miejscowa fauna, to jasne. Ot, na przykład w postaci niepożądanego spotkania z jakimś jadowitym pająkiem czy też z przedstawicielem jakiegoś agresywnego gatunku wrednej gadziny, ze żmijami i wężami na czele, których rozmaitość jest w tym rejonie dość bogata. Brrr... Już więc na samą myśl o takiej bliskości naszych ciał z tutejszą gęstwiną dostawaliśmy gęsiej skórki, a co dopiero mówić o realnych doznaniach wynikających z przedzierania się przez te, mocno zresztą z sobą poplątane krzaczory. Brrr..!
Cóż więc zrobiliśmy..? Otóż, natychmiast z naszej ścieżki zawróciliśmy, cofając się do miejsca, z którego całkiem łatwo mogliśmy już dostać się do kolejowych torów, by potem tą drogą, czyli środkiem pomiędzy szynami iść dalej, aż do samego miasteczka. Z tym że...
No właśnie... Akurat ten wątek w tym miejscu warto byłoby poruszyć, bo rzeczywiście było to coś z pogranicza realnego zagrożenia, a zwykłego przewrażliwienia i tępej obawy, mocno nawet trącącego groteską, jako że zachowywaliśmy się wtedy jak stadko przestraszonych, nie wiedzieć czym zresztą, głupawych baranków, postępujących wówczas wzdłuż tych torów gęsiego i z oczkami rozbieganymi wokoło nas aż do granic możliwości. Czego się więc wtedy aż tak baliśmy..? – zapytacie. Partyzantów..?
O nie, bynajmniej. Nie jakichś tam potencjalnych czających się w tych gąszczach guerillas, ale... tzw. „skaczących żmijek” (a tak!), o których to jeden z naszego grona „akurat wtedy sobie przypomniał”. To znaczy, przypomniało mu się, że czytał kiedyś o takich maleńkich jadowitych żmijkowatych stworkach, żyjących właśnie w lasach Ameryki Środkowej, a potrafiących podobno zwijać się w razie potrzeby na ziemi w zgrabny mały kłębuszek, by po chwili jak sprężyna wyskakiwać w górę w celu (oczywiście, a jakże..!) ukąszenia swej upatrzonej uprzednio ofiary. Czyli nas rzecz jasna, skoro akurat MY wtedy tamtędy szliśmy. Ufff...
Ma się rozumieć, że wówczas nikt z nas specjalnie w istnienie czegoś takiego nie uwierzył, ale... skoro ten nasz współzałogant – facet już dobrze po pięćdziesiątce, w świecie bywały, a zatem doświadczony, więc jak mu nie wierzyć? – z aż tak wielkim przekonaniem o tym mówił, a my (wszak w większości jeszcze młodziaki, „na dorobku” dopiero) jeszcze z tropikalnymi lasami zbytniego obeznania nie mieliśmy, to jak mogliśmy tak wyraźny sygnał o ewentualnym zagrożeniu zlekceważyć? No oczywiście, że w takiej sytuacji, nie będąc wcale pewnym swego (bo przecież któż z nas w ogóle znał się na zwyczajach mieszkańców tropikalnych dżungli? Więc, a nuż..?), musieliśmy przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności, polegające na naszym, zapewne bardzo komicznie wyglądającym „gęsim pochodzie” pomiędzy szynami, z rozbieganymi oczkami oraz – co oczywiste – z duszami na ramionach.
Koniec odcinka… Zapraszam do następnej lektury…
louis