Odcinek drugi...
Zatem szybko jedziemy dalej. Będący w tym samym czasie na Mostku Trzeci Oficer oraz stojący na dziobie Drugi (zaś Kapitan, wiadomo, nadal przebywał w swojej kabinie, nieustannie „wisząc” na telefonie – koniec świata!) nieustannie na bieżąco przez UKF-kę podawali mi swoje spostrzeżenia, ponieważ my z perspektywy niskiej łodzi ratunkowej, mając oczy niemalże na wysokości poziomu morza, nie byliśmy już w stanie nikogo więcej z naszego miejsca dostrzec.
Przekazywali mi oni zatem z oddali odpowiednie wskazówki, „podholowując” w taki sposób naszą szalupę kolejno do jeszcze kilku innych osób, które z wysokości burt statku zdołali pośród fal zauważyć. Wyciągnęliśmy więc z wody jeszcze czterech następnych mężczyzn, którzy – kiedy tylko znaleźli się już we wnętrzu naszej łodzi – prawie natychmiast, z powodu wręcz krańcowego wyczerpania oraz przeogromnego stresu, tracili przytomność.
Ale żyli, wciąż jeszcze utrzymywali się przy życiu, choć w istocie wyglądali wprost koszmarnie. Nie ulega wątpliwości, że dosłownie w ostatnim momencie zdołaliśmy ich wyrwać śmierci z rąk, bowiem szybko stawało się już ciemno, a po zapadnięciu zmierzchu z całą pewnością - zważywszy na ich stan – już żadnych szans na swoje ocalenie by nie mieli, tej nocy na pewno by już nie przetrwali.
Lecz po chwili zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jeden z nich jednak żadnych oznak życia już nie daje, tamci trzej przytomność szybko odzyskiwali, ale ten jeden – niestety – nadal leżał bezwładnie, rozciągnięty na ławeczce dokładnie w tym samym miejscu, na którym go zaraz po wyciągnięciu z morza ułożyliśmy. Próbowaliśmy oczywiście jakoś go jeszcze ratować, stosując sztuczne oddychanie, układając go na boku i ugniatając silnie jego klatkę piersiową w okolicy serca, ale to wszystko jednak na próżno.
No cóż, ten człowiek już niestety był martwy i żadne dalsze podobnego typu zabiegi już mu w niczym pomóc nie mogły. Owszem, podnosząc go z wody mogłem się tego spodziewać, ponieważ unosił on się na fali leżąc swoją twarzą skierowaną w dół, tylko od czasu do czasu mając ją ponad powierzchnię wody nieco bardziej wynurzoną, jednakże w bardzo podobnej sytuacji znajdowało się również i tych dwóch pozostałych, kiedy wciągaliśmy ich do szalupy, więc skąd niby mogłem sądzić, że akurat temu jednemu już się przytomności odzyskać nie uda..? Zabraliśmy go więc z sobą w przekonaniu, że czynimy właściwie, bo przecież nikt z nas lekarzem nie był, ażeby poza wszelką wątpliwość stwierdzić zgon tego człowieka, czyż nie..?
Jak już powyżej wspomniałem, odbijaliśmy od burty naszego statku o godzinie 18:26. W aktualnej obsadzie szalupy było nas w sumie tylko pięć osób – dwóch Starszych Marynarzy (obaj Filipińczycy), Trzeci Mechanik (Ukrainiec), Kadet Pokładowy (Polak) oraz ja – nie dysponowaliśmy więc wszyscy razem aż tak wielką siłą, aby móc zajmować się jednocześnie i manewrami samej łodzi, i poszukiwaniami dalszych rozbitków, i opieką nad dotychczas wyciągniętymi z wody, którym przecież nieustannie trzeba było pomagać przy piciu podawanej im wody (a przebywali w morzu już prawie dwie doby!), gdyż sami tego czynić po prostu nie mieli już sił, a jeszcze na dokładkę prowadzić ciągłą reanimację tego człowieka! Kiedy więc uznaliśmy w końcu, że dalsze nasze wysiłki większego sensu już nie mają, że ten człowiek po prostu jest już stracony, to od razu zameldowałem o fakcie zaprzestania tych czynności na Mostek naszego statku, czym prędzej wznawiając dalsze poszukiwania – dopóki jeszcze całkiem się ściemnić nie zdążyło.
Krążyliśmy więc jeszcze po okolicy w poszukiwaniu jakichś dalszych rozbitków aż do zapadnięcia całkowitych ciemności, po czym już dalsze nasze wysiłki, właśnie z tego powodu, zmuszeni byliśmy przerwać. Stało się tak zresztą również i dlatego, że dokładnie w tym samym czasie nasz Kapitan NARESZCIE zawitał na Mostek (TO MU WRESZCIE TE „BIURWY” W SWEJ ŁASKAWOŚCI NA TO POZWOLIŁY, CZY TEŻ MOŻE JEDNAK SAM W KOŃCU SIĘ PRZECIW TEMU ZBUNTOWAŁ I PO PROSTU ZWIAŁ Z KABINY..!?), przekazując mi przez UKF-kę dopiero co otrzymaną z Kompanii wiadomość z… POLECENIEM NATYCHMIASTOWEGO zaprzestania akcji ratowniczej, do czasu otrzymania dalszych instrukcji z maltańskiego RCC.
No cóż, każą, to niestety trzeba się do tego stosować. Szybko zatem wracamy pod burtę statku, bo przecież najpierw musimy w końcu tych naszych ocalonych swoim kolegom na burcie przekazać, niech już oni dalej się nimi zaopiekują, natomiast my… Hmm, moi drodzy, ja tego NIE POSŁUCHAŁEM..! Owszem, jak najszybciej przybiliśmy do naszego trapu, powynosiliśmy tych ocalonych Palestyńczyków (tak, już wtedy wiedzieliśmy kim oni są) z szalupy, w czym oczywiście reszta pozostającej na statku załogi aktywnie nam pomagała, aby zaraz potem… ponownie wyruszyć na poszukiwania..! Póki jeszcze cokolwiek na powierzchni morza było widać!
No i… udało się! Nieomal w tym samym momencie usłyszeliśmy dramatyczne wołanie będącego na Mostku Starszego Marynarza, że w odległości zaledwie około 200-300 metrów od prawej burty statku dostrzegł on jeszcze jednego dryfującego z wiatrem rozbitka, który najprawdopodobniej był jeszcze żywy! Natychmiast skierował on światło reflektora-szperacza dokładnie w tym kierunku, abyśmy mogli go pośród fal jakoś zlokalizować, a potem podjąć z wody, co… na szczęście w dość krótkim czasie nam się powiodło! Rety, ależ ten człowiek wtedy przeraźliwie wrzeszczał, dosłownie serce się nam krajało!
Szybko z powrotem podpłynęliśmy do trapu statku, od razu tego człowieka kolegom przekazując, otrzymując jednak w tej samej chwili – niestety – polecenie ostatecznego zaprzestania dalszych wypraw w tę ciemność! Kapitan wyraźnie nam tego zakazywał, oczywiście w obawie o nasze własne bezpieczeństwo, a przyznać muszę, że wtedy rzeczywiście już i dla nas samych robiło się zbyt niebezpiecznie.
Tak, bo kiedy od burty statku odbijaliśmy w tę akcję jeszcze „za jasnego”, o 18:26 wyruszając, to powierzchnia morza była naprawdę jeszcze niezbyt przez wiatr pomarszczona, ale już teraz fala bardzo niebezpiecznie coraz to wyżej się podnosiła, jak na złość bardzo mocno utrudniając nam podhaczanie naszej szalupy z powrotem do jej talii.
A my przecież jeszcze… musieliśmy najpierw jakoś wynieść z niej tego martwego człowieka. Postanowiłem jednak dokonać tego w sposób w tej sytuacji najprostszy i najporęczniejszy, aby uniknąć już dalszych kłopotów z jego transportem z szalupy na statek, jako że nasz wąski trap takie bardzo niewdzięczne zadanie nie tylko że utrudniał, ale i nawet w tych warunkach stawało się ono dla nas samych niebezpieczne. Statek bowiem, stojąc przecież przez cały ten czas w dryfie, po wodzie się nie posuwając, poczynał już dość mocno na - coraz to bardziej z czasem rosnącej wiatrowej fali i martwym rozkołysie - przechylać się na swoje burty, a to mogło już stać się dla nas naprawdę bardzo groźne.
Zapakowaliśmy więc (ufff, jak to paskudnie brzmi) tego nieszczęśnika do zwykłej ładunkowej siatki, a potem załadowaliśmy go - ot, tak po prostu - naszym prowiantowym dźwigiem bezpośrednio na Pokład Główny, tuż przy zrębnicy siódmej ładowni, skąd z kolei przenieśliśmy go na noszach na Pokład Szalupowy. A już tam, wiadomo - ponownie czekała mnie niezwykle niewdzięczna rola… umieszczania tych zwłok w specjalnym, tylko do tych celów przeznaczonym, plastikowym worku.
No cóż, nie powiem, aby mi to w jakimkolwiek stopniu przypadało do gustu, ale niestety - ten przykry obowiązek jednak musiał być spełniony, a niby cóż miałem począć, skoro większość będących wtedy w moim pobliżu osób po prostu przed tym… od razu gdzieś pouciekała..? Owszem, widok ten (oraz… już zapach!) do najprzyjemniejszych nie należał, ale przynajmniej na tę krótką chwilkę mogłoby z kilku ludzi jednak się jakoś przemóc i mi po prostu w tym dziele pomóc, prawda..? Przez kilka długich minut byłem jednak w tym osamotniony, doczekując się pomocy dopiero wtedy, gdy wreszcie jeden z naszych Starszych Marynarzy do mnie dołączył, natomiast ci nasi „dzielni” Maszyniści..?
Ech, tego nawet szkoda komentować. Ot, krótko i raczej brutalnie mówiąc, trzeba stwierdzić, że jednak kilku z nich zupełnie się podczas tej akcji nie sprawdziło. Ba, nawet w chwili zanoszenia tych zwłok do przygotowanej już wcześniej, ze wszystkich znajdujących się tam dotychczas żywnościowych artykułów opróżnionej chłodni, niektórzy z naszych maszynowych załogantów po prostu żadnej wyręki nam nie dawali, bezceremonialnie chowając się gdzieś po kątach albo w popłochu uciekając do Siłowni, tłumacząc się… nadmiarem zajęć!
O rety, czy jednak nie lepiej byłoby - ot, tak po prostu, po ludzku - przyznać się do najzwyklejszego w świecie lęku w obcowaniu z nieżywym człowiekiem..? No bo przecież to zrozumiałe, że skoro na co dzień do czynienia z czymś podobnym nie mamy, to każdy z nas ma absolutnie pełne prawo się takich „atrakcji” bać, prawda..? Gdy tymczasem od dwóch panów z Ukrainy usłyszałem wówczas tylko jedno: „fuck off..!” Bo oni nie są od tego! No cóż…
Ale za to cała reszta załogi bezwzględnie stanęła na wysokości swoich zadań. Wszyscy uwijali się jak te przysłowiowe mrówki – Drugi Oficer, Kucharz i Stewardzi z wielką troską zajmowali się w międzyczasie umieszczonymi już wtedy na wygodnych materacach w naszym Szpitaliku czterema rozbitkami, Bosman z trzema Marynarzami oraz z dwoma Pokładowymi Kadetami w pośpiechu klarował szalupę, wciągał ją z powrotem na pokład i zaraz potem na żurawikach odpowiednio mocował.
Trzeci Oficer wraz z Marynarzem Wachtowym oraz Czwartym Mechanikiem nadal, bez żadnej przerwy, z wysokości Mostka wypatrywali przez lornetki jakichś następnych, mogących jeszcze być przy życiu rozbitków, natomiast dokładnie w tym samym czasie nasi Mechanicy – Starszy, Drugi oraz Elektryk, a także Fitter oraz dwóch Oilerów – po prostu… siedziało sobie wygodnie w Siłowni, KONSEKWENTNIE JAKIEJKOLWIEK POMOCY NAM ODMAWIAJĄC..!
Czy możecie sobie to w ogóle wyobrazić..?! W tak ważnym momencie, kiedy każda para rąk była rzeczywiście na wagę złota..?! Toż ja - ot, po prostu - własnym oczom i uszom dowierzać wtedy nie chciałem! To mi się zwyczajnie w głowie nie mieściło..! Ale cóż, fakt jednak pozostaje faktem… Ale nawet i bez tej ich „szlachetnej pomocy” w końcu sobie ze wszystkim poradziliśmy.
W tymże miejscu tej opowieści zmuszony jednak jestem zamieścić pewne ważne wyjaśnienie, w tej akurat sytuacji rzeczywiście niezbędne. Otóż, zakończyliśmy tę naszą akcję poszukiwawczą i ratowniczą na wyraźne żądanie maltańskiej RCC, która bezwzględnie dalszych działań w warunkach mocno już ograniczonej widzialności zakazywała, oczywiście z racji mogącego także i nam samym zagrażać niebezpieczeństwa. Pogodowe warunki również się już wtedy pogarszały, wiatr się wzmagał, fala się podnosiła, więc taka decyzja była ze wszech miar słuszna, temu zaprzeczyć nie można. Jednakże…
No właśnie… Serca się nam z żalu aż krajały na widok wielu ludzkich ciał dryfujących z wiatrem w pobliżu naszych burt, a którym to ludziom już w żaden sposób dopomóc nie mogliśmy. Tak, to prawda, niemalże ze stuprocentową pewnością mogliśmy wówczas powiedzieć, że wszystkie te osoby były już martwe, ponieważ przez dłuższy czas naszych obserwacji unosiły się na falach z twarzami będącymi pod wodą, więc z dużym prawdopodobieństwem można było stwierdzać, że naprawdę już żadna pomoc im potrzebna nie jest. Tej potwornej zbiorowej tragedii po prostu przetrwać im się nie udało.
No cóż, lecz to maleńkie „ale” w tym wszystkim jednak było. Sądziliśmy bowiem, że jeszcze przez jakiś czas, no choćby i niezbyt długi, moglibyśmy jednak wokoło statku trochę się szalupą pokręcić w poszukiwaniu jakichś dalszych rozbitków, których przecież – według ostatnich wiadomości ze stacji ratowniczej oraz z samolotów – miało się tam znajdować… aż kilkuset. Czy nie mogliśmy zatem jeszcze trochę o ich kruche życia powalczyć, skoro tam – w samym sercu tych wydarzeń przecież – już i tak byliśmy..? Owszem, jakieś przepisy obowiązują, ale my jednak wciąż jeszcze byliśmy skorzy do poświęcenia – bo my po prostu nadal chcieliśmy jakichś żywych ludzi poszukiwać!
A tymczasem… tego nam kategorycznie zabroniono! Wiem, zbytnio wymądrzać się tu nie powinienem, ale jeśli wówczas jednak jeszcze jacyś ochotnicy skłonni do dalszej walki o życia tych rozbitków tam na miejscu byli, to niby dlaczego im tego zakazywać..?! No tak, można się zgodzić z tym, że najprawdopodobniej naszej szalupy nie udałoby się już w całości bezpiecznie z powrotem na statek wciągnąć, ale czy to byłoby aż tak wielką ceną, aby tych dalszych działań zaniechać..? Ot, przyznam najuczciwiej, że akurat tego w żadnym wypadku pojąć mi się nie udało. Chcieliśmy nadal działać, ale… stacja ratownicza nam zabroniła…
Co, bzdury gadam? Wymądrzam się za bardzo, albo i nawet zgrywam teraz jakiegoś hollywoodzkiego bohatera? Otóż nie, moi drodzy, absolutnie nie! Sytuacja wówczas była bowiem taka: dryfujący w pobliżu nas jeszcze jeden statek, który przybył na miejsce katastrofy około godzinę po nas, rzecz jasna natychmiast się przyłączając do tej akcji, swoją własną łódź ratowniczą na wodę spuszczając, dokładnie w tymże samym momencie, w którym my już naszą szalupę na pokład wciągaliśmy, zdołał wyciągnąć z morza jeszcze trzy następne żywe osoby..!!! Była to 19-letnia palestyńska dziewczyna, która przetrwała w wodzie… prawie trzy doby (!), przytrzymując się kurczowo ratunkowego koła, na górze którego leżały jeszcze dwie maleńkie dziewczynki – jedna dwu-, a ta druga trzyletnia!
A zatem oczywistością jest, że jeszcze jakieś szanse na uratowanie następnych ludzi były, prawda..? Statek ten meldował w eter o rozwoju sytuacji, na bieżąco informując wszystkich wokół o kolejnych znajdywanych w swoim pobliżu ludzkich zwłokach, których doliczono się tam już kilkunastu (rety!), ale jednocześnie mógł się poszczycić i tym, że jednak kogoś jeszcze żywego z wody na swój pokład wydobył..! Uratował przecież kolejne ludzkie istnienia, gdy tymczasem… po jakichś około dziesięciu minutach później on również otrzymał wiadomość z włoskiego samolotu z poleceniem natychmiastowego zaprzestania dalszych poszukiwań!
O Mater Deum, przecież oni wówczas wyraźnie meldowali, że gdzieś w tej ciemności wciąż jeszcze słychać ludzkie krzyki..! Nam również - no niestety, ale z wielkim bólem serca muszę wam to wyznać, ponieważ ja też na własne uszy jakiś przejmujący wrzask wtedy słyszałem, ufff… - podobne wydarzenie się przytrafiło, ale cóż mogliśmy więcej uczynić, skoro naszą szalupę już nam polecono z powrotem sklarować..? Pozostaje zatem jedno zasadnicze pytanie – a gdyby wtedy pośród tych wielu martwych ciał, które wokoło nas pływały, znalazła się jednak jeszcze jakaś żywa istota, to co..?! Czy wówczas również ZAKAZANO by nam kontynuowania naszych ratowniczych wysiłków..?
Nie, ja tego naprawdę nigdy, już przenigdy w moim życiu nie zrozumiem..! Tak, ze wszech miar zrozumiałym był dla nas absolutny zakaz podejmowania z wody jakichkolwiek ludzkich zwłok - tych ludzi oczywiście, co do których byliśmy już absolutnie pewni, że nie żyją (co do tego „naszego” trupa sprawa była już jasna – skoro już go u siebie mieliśmy, to go przecież za burtę z powrotem nie wyrzucimy) - ale dlaczego nie zezwolono nam na poszukiwania jakichś jeszcze innych, potencjalnie żywych, JEŻELI WYRAŹNIE DONOSZONO ZAWODOWYM RATOWNIKOM O TYM, ŻE SŁYSZYMY WOKÓŁ SIEBIE ROZPACZLIWE KRZYKI..?! Jak daleko zatem mogli się ci nieszczęśliwcy od nas wtedy znajdować – no przecież nie kilometr lub dwa, bo byśmy ich nawoływań z takiej odległości po prostu nie dosłyszeli. Oni byli więc gdzieś blisko, no przynajmniej na tyle, aby podjąć jeszcze jakieś poszukiwawcze działania, czyż nie..?
Koniec odcinka drugiego...
louis...