Teraz zaś, po tej porcji turystycznych wrażeń „spadamy na ziemię”, powracając do nieco bardziej błahych tematów – na przykład do mojej wizyty w tutejszym szpitalu, kiedy to trzeciego dnia pobytu zostałem tam zawieziony w celu wyrobienia mi w nim lokalnego świadectwa zdrowia. Zabrała mnie tam z kompanijnego biura pewna bardzo niezwykła osoba – mianowicie, średniego wieku Tajka… o około dwie głowy wyższa ode mnie! Niesamowite, bowiem z pewnością te co najmniej dwa metry wzrostu miała, co na Południową Azję, jak wiecie, już samo w sobie jest niezwykłą rzadkością, a jeśli dodam do tego, iż miała ona jeszcze włosy… sięgające aż do samych jej ud (sic!!!), to już możecie sobie wyobrazić cóż to musiała być za „maszyna”, prawda?
Te włosy natomiast były chyba dłuższe od prawdziwego końskiego ogona, nawet i rasowego ogiera, a na dokładkę czarne jak smoła i błyszczące w słońcu jak prawdziwe diamenty. Zatem zjawisko naprawdę niecodzienne, niby z kosmosu, choć niestety… No cóż, sama właścicielka tegoż skarby Natury już do najprzedniejszych jej dzieł nie należała. Bo owa Natura, nie tylko że poskąpiła jej urody (jakiejkolwiek, już choćby zaledwie przyzwoitej, pozwalającej mężczyznom „zawiesić oko” na jej osobie nie tylko z powodu jej niezwykłych proporcji), to jeszcze dodatkowo naznaczyła jej twarz całym szeregiem znamion, „myszek”, ohydnych piegów i krost, co w połączeniu z wręcz tyczkowatą i niezmiernie chudą posturą czyniło z niej autentyczne (sorry za wyrażenie) straszydło. Zatem, było to indywiduum „wypisz-wymaluj” pasujące do naszego popularnego niegdyś powiedzenia; „z tyłu liceum, z przodu muzeum”. Tak przy okazji, pamiętacie je jeszcze..?
No cóż, ale za to była niezwykle miła, grzeczna, uprzejma, uczynna, a co najważniejsze, w załatwianiu wszelkich spraw w miejscowym szpitalu bardzo skuteczna, dzięki czemu mój pobyt był tam dość krótki i treściwy. Wszystko poszło gładko, sprawnie, bez zakłóceń, w efekcie więc już około południa miałem w ręku stosowny dokument uprawniający mnie do przedstawienia go odpowiednim tajskim władzom.
Jednakże „najfajniej” moja ówczesna przedziwna cicerone wyglądała w swoim samochodziku, którym mnie do tego szpitala zawiozła. Było to bowiem jakieś małe japońskie autko, w którym wyglądała ona wprost przekomicznie, kiedy siedząc przy kierownicy zmuszona była tak powyginać swoje tyczkowate i długie ciało, ażeby się w ogóle w jakiś sposób na swoim fotelu pod tym nisko wiszącym jej nad głową sufitem zmieścić! Toteż w istocie prezentowała sobą ów przysłowiowy paragraf – tak dziwacznie powyginana, że aż mi jej autentycznie było żal..! Zachodziłem więc w głowę, jak to w ogóle możliwe, że mając tak specyficzną sylwetkę nie pokusiła się jednak o jakiś większy samochód, w którym by się przynajmniej z pedałami nie męczyła – o głowie wciąż uderzającej w sufit na każdym wyboju nawet nie wspominając. Ale ze zrozumiałych względów nie miałem śmiałości jej o to zapytać. Bo i po co zresztą – żeby przez przypadek „uderzyć w jej czułą strunę”? Wszak to oczywiste, że jakiś kompleks z tego powodu mieć musiała. Milczałem więc jak zaklęty, choć w duchu z tegoż „paragrafu” zaśmiewałem się aż do łez. Bo w istocie było to tak groteskowe, jak rzadko co. No cóż, wiem, że to niegrzeczne (nawet w myślach), ale – jak już wspomniałem – i tak zaskarbiła sobie moją głęboką wdzięczność za wspaniałe pozałatwianie wszelkich spraw w tej lecznicy, dzięki czemu już od godziny dwunastej w południe miałem dla siebie czas wolny.
A wyglądało to tak; podjechaliśmy pod szpital, wysiedliśmy, od razu podążyłem za nią do recepcji, gdzie ona przedstawiła urzędującej tam pielęgniarce cały plik jakichś papierzysk, a zaraz po tym zostałem wezwany do pierwszego z gabinetów. I tu, już na samym wstępie, pierwsze zaskoczenie. Wchodzę i dosłownie dębieję! Wszędzie dookoła stała taka aparatura do wszelkiego rodzaju prześwietleń, której w żadnym wypadku nie powstydziłaby się jakakolwiek, nawet najbardziej renomowana klinika w każdym innym kraju – z Północną Ameryką czy Europą Zachodnią włącznie. Miałem wrażenie, iż jest to… istny kosmos. Sądzicie, że być może przesadzam, ale wystarczy, że wam powiem, iż do zwykłego prześwietlenia klatki piersiowej kazano mi się wygodnie rozsiąść w jakimś eleganckim fotelu, który się po chwili przekręcił do pozycji poziomej i całkowicie rozprostował, by potem wjechać ze mną do jakiejś tuby, z której z kolei już po minucie z powrotem wyjechał. Ot, prawdziwe cacuszko, bez dwóch zdań… A podkreślę jeszcze, że ów szpital wcale nie był jakąś specjalną placówką „dla wybranych”, jakąś rządową, wojskową, czy inną tego typu, ale był lecznicą ogólnodostępną – sądząc zaś po klienteli, którą tam na korytarzach napotykałem, osiągalną nawet i dla niespecjalnie dobrze sytuowanych obywateli. Choć oczywiście płatną, to jasne…
A ja zaraz przypomniałem sobie przy tej okazji obrazy ze szpitala w brazylijskim Rio de Janeiro, gdzie również zmuszony byłem przed rozpoczęciem kontraktu zrobić inne niż polskie świadectwo zdrowia (tamtym razem było to panamskie, opłacane zresztą przez Ambasadę tegoż kraju). Było to wprawdzie dużo wcześniej, bo w sierpniu 1990 roku, ale i tak mogę stwierdzić, że tamtejsze warunki były raczej z okresu „tuż powojennego”, aniżeli z końcowej dekady XX wieku. Bo kiedy tam robiono nam prześwietlenia płuc (byłem tam wówczas razem z naszym Radiooficerem), to nie dość, że drzwiczki od rentgenowskiej kabiny zupełnie nie dawały się zamknąć (tak!), to jeszcze – uwaga! – aż trzy razy pod rząd (sic!) wywoływane tam zdjęcia się nie udawały! Ot, nie chciały się udać, i tyle…
Nie pamiętam już co było wówczas tego przyczyną, czy jakieś stare zleżałe klisze, czy wina była sensu stricte po stronie niskiej jakości stosowanego tam sprzętu, ale akurat to mało istotne, albowiem ważne jest to, że… No właśnie – znowu uwaga! – tamtejsza pielęgniarka z rozbrajającą szczerością zakomunikowała nam nagle, że niestety, ale… musimy jednak po raz czwarty włazić do tej cholernej kabiny, bo… „może właśnie teraz się uda..?” No koniec świata, nieprawdaż..? Oczywiście obaj natychmiast ostro zaprotestowaliśmy, „wysyłając tę babę do wszystkich diabłów”! Bo jak to jest, do jasnej cholery..?! – powiedzieliśmy jej – Mamy aż tyle razy poddawać się kolejnym dawkom promieniowania tylko dlatego, że dysponują oni takim archaicznym sprzętem?! Nic z tego, odmawiamy i już! I niech się dzieje co chce, bo przecież zdrowie i życie nam jeszcze miłe! I co było..? Ano, nic nie było – pani się tylko szeroko uśmiechnęła, spakowała do kopert te nieudane fotografie i zaniosła je do głównego lekarza. Koniec prześwietleń płuc, i tyle…
Choć, tak na marginesie dodam jeszcze, że potem - właśnie te totalnie spieprzone i pozamazywane zdjęcia ówże lekarz… dokładnie i skrupulatnie analizował, cmokając przy tym z wyraźnym ważniactwem na twarzy i niby na jej podstawie diagnozując, że z naszymi płuckami wszystko w porządeczku. A wiadomo było, że to zwykłe „palenie głupa”, bo te zdjęcia to były tylko jakieś czarne i białe zupełnie bezkształtne plamy, z których na pewno niczego sensownego wyczytać nie było można. No tak, ale przynajmniej się z tego pajaca pośmialiśmy…
Natomiast tu, w Bangkoku, no proszę… Foteliki, tuby, bajery aż się patrzy… No cóż… A potem był kolejny gabinet i… znowu niespodzianka. Bo oto przekraczam próg kolejnego pomieszczenia i… ponownie widzę kosmos. Stanąłem bowiem nagle „oko-w-oko” z trzema ubranymi na biało pielęgniarkami – nie tylko w samych kitlach i kornetach na głowach, ale i także… z obwiązanymi dookoła całych twarzy maskami. Ot, tylko oczęta im było spoza nich widać (bez przesady, ale naprawdę przypominały one… maski Zorro - tyle że były białe i zasłaniały usta), które teraz wgapiały się we mnie ciekawie, lustrując mnie przy tym bacznie jak w jakimś, co najmniej atomowym laboratorium. Bo w istocie to było laboratorium, nie fizyki jądrowej jednakże, ale miejsce… do pobierania krwi! One natomiast, ubrane dosłownie „od stóp do głów” w te swoje białe szpitalne odzienia, rzeczywiście wyglądały jakby były wbite w szczelne kosmiczne skafandry, nadając temu gabinetowi taki właśnie nieziemski charakter.
Zresztą przyznajcie sami – czy obraz aż trzech naraz, opatulonych najszczelniej jak można w nieskazitelnie białe uniformy, z maskami na ustach i czołach (prawie jak kominiarki!) i z długimi aż do łokci gumowymi rękawicami nie jest jednak widokiem co nieco cudacznym..? No, przynajmniej dziwnym – zważywszy w dodatku, że one się przecież nie sposobiły do żadnej skomplikowanej operacji, ale jedynie… do zwykłego pobrania krwi za pomocą małej strzykaweczki..?! No cóż, zaskoczyło mnie to, nie powiem… Ale…
No właśnie. Gdybym już wtedy wiedział o tym, o czym dowiedziałem się następnego dnia okrętując na mój nowy statek, to z pewnością uznałbym, że takie zachowanie tutejszego personelu miało jednak swoje uzasadnienie i aż tak bym się temu wszystkiemu nie dziwował. Jednakże o szczegółach napiszę nieco później – kiedy już do właściwego wątku dotrzemy…
Bo na razie jestem przecież jeszcze w tym laboratorium, gdzie po chwili zostałem przez owe trzy białe kosmitki wygodnie usadzony w fotelu. Jedna z nich przystąpiła natychmiast do owijania mojego bicepsa dookoła gumową tasiemką, którą potem z niezwykłą wprawą mocno zacisnęła, druga mościła na oparciu fotelika wygodne „leże” ze specjalnej podkładki i gazy dla podparcia mojego łokcia, gdy tymczasem ta trzecia zbliżała się już do mojego przedramienia, by dzierżoną w ręku strzykawką z nasadzoną nań igiełką dokonać misterium pod tytułem; „pobieranie krwi od skromnego marynarza z Lechistanu”.
Ufff, ależ to jednak był cyrk! Rzeczywiście jak jakieś misterium rodem z obrządku loży masońskiej lub jakiegoś innego podobnego typu zgromadzenia. Wydawało mi się to bowiem tak surrealistyczne, że w istocie miałem wrażenie, że to chyba jakieś teatralne przedstawienie! Bo przecież, do diaska, ewentualną przesadę pod względem środków ostrożności przy obchodzeniu się z pobieraną krwią, można jeszcze zrozumieć, zgoda. Ale, po co tam były aż trzy kobieciny do zaledwie jednej małej igiełki..? Dla zapewnienia komfortu pacjentowi podczas zginania rączki w łokciu i odsłanianiu żył..? Jeśli tak, to czy nie lepiej czasem by było, ażeby choć jedna z nich zamiast tego, na przykład… rozmasowywała mi w tym czasie plecki..? Albo ramionka, bo czasami pobolewają..? A łokieć niech już sobie na tym twardym oparciu leży, a czort z nim – wszakże przez tę raptem niecałą minutkę jakoś bym to zniósł, czyż nie? No tak, ale żarty na bok, bo przyznać trzeba, że pomimo tego całego „kosmicznego zadęcia” sama czynność przeprowadzona była wprost perfekcyjnie – szybciutko, sprawnie i zupełnie bez najmniejszego nawet bólu. Ufff, to dobrze zresztą, bo akurat tego – czyli owego „grzebania w żyłach” szalenie nie lubię… Słabo mi się robi, ot co… Zaraz, zaraz… - a może właśnie z tego powodu odstawiano tam takie przedstawienie..? Żeby odwrócić uwagę potencjalnego słabeusza od jego biednych nakłuwanych żyłek i w efekcie oszczędzić mu kłopotu (i wstydu!), kiedy się z wrażenia na podłogę obali, mdlejąc w momencie pobierania krwi..? Kto wie..?
No cóż, spotkałem się tu więc – jak sami widzicie – z obsługą nawet dużo ponad miarę przyzwoitą, bo przecież znacznie wykraczającą swą oprawą, troską o pacjenta i elegancją poza pewną w tym względzie normę, prawda? Nie tylko zresztą w kwestii dbałości o wygodę pacjenta, ale i również podejmowanych tu środków ostrożności podczas, w sumie tak przecież banalnej czynności jaką jest zwykłe pobieranie 10 ml krwi do laboratoryjnych badań, czyż nie? Trochę to oczywiście dziwne, ale tak właśnie się to wówczas tu odbyło i już. Przesada przesadą, zgoda – ale to już chyba lepsze niż…
O właśnie… Zapewne chcielibyście się dowiedzieć jak pobierano nam krew w Sierpniu 1990 roku w Brazylii..? Ależ proszę bardzo – moi drodzy – już rozpoczynam stosowną o tym opowieść, która zresztą będzie doskonałym uzupełnieniem ówczesnych „przebojów” z naszymi rentgenowskimi zdjęciami płuc, o czym wam tak niedawno wspominałem. Otóż, kiedy wówczas w szpitalu w Rio weszliśmy do gabinetu, w którym według danej nam wtedy do rąk „rozpiski” miano nam pobrać krew do analizy, to oczom naszym ukazał się taki widok, że przez długi czas wprost uwierzyć nie mogliśmy, że w ogóle znaleźliśmy się we właściwym miejscu – właśnie tam, gdzie dotrzeć powinniśmy. Ale niestety, o pomyłce mowy być nie mogło. Trafiliśmy dobrze.
Owo pomieszczenie jednak, tak właściwie w niczym nie przypominało jakiegokolwiek lekarskiego gabinetu, a już tym bardziej miejsca pobierania krwi! Bo była to zaledwie jakaś kliteczka, coś w rodzaju… pakamery lub schowka, nie zaś pokój, w którym przyjmowano by pacjentów! Ot, pomieszczonko z maleńkim okienkiem i ze stojącym pośrodku niego biurkiem, za którym siedział sobie jakiś człowiek odziany w zwykłe cywilne ubranie. Nie w jakiś szpitalny przyodziewek typu kitel, fartuch czy coś podobnego (a przede wszystkim czystego!) – nie, bynajmniej – ale… w zwyczajną kraciastą koszulę i dżinsy! Nic dziwnego więc, że w pierwszym momencie obaj pomyśleliśmy, że chyba jednak pomyliliśmy pokoje, ale kiedy ten gość podniósł się na nasz widok ze swojego miejsca i spoza biurka… wywołał nasze nazwiska (!), to szczęki dosłownie aż do samej ziemi nam opadły. A więc… to tu..?! – skonstatowaliśmy z prawdziwym przerażeniem.
Tak, niestety tak – moi drodzy – to właśnie było „to tu”..! Ten facet bowiem był pielęgniarzem pobierającym krew do laboratoryjnych analiz. Wielkie nieba! Bez kitla, bez rękawiczek, bez odpowiedniego fotela do usadzenia pacjenta lub choćby jakiegoś normalnego krzesła, którego rolę spełniał tu malutki drewniany i twardy jak diabli zydelek (sic!) oraz bez… - uwaga! – nawet i podstawowego wyposażenia na miarę końca XX wieku! Tak, dokładnie tak – bowiem, kiedy ten gość otworzył którąś z szuflad swojego biureczka i wyjął z niej podłużne stalowe pudełeczko z… igłami i ze strzykawkami w środku (sic!!!), to my już całkowicie straciliśmy rezon, czując jak nam ręce aż do samej ziemi z rozpaczy opadają. Ufff…
Ale to jeszcze nic..! Poczytajcie dalej… Otóż, ówże ubrany w strój furmana szpitalny pielęgniarz bez zbędnych ceregieli od razu wyciągnął z wnętrza tej szczególnej kasetki… małą szklaną strzykawkę (sic!!!), na którą po krótkiej chwili… nasadził – uwaga! – swoimi własnymi gołymi paluchami (sic!!!!!) jakąś cienką igłę!!! Tak, dobrze przeczytaliście – nie tylko że nie była to żadna „jednorazówka” lecz zwyczajna igła wielokrotnego użytku z gatunku tych jakie się niegdyś stosowało również i w naszym polskim lecznictwie (jednakże, przynajmniej po jej wygotowaniu!), to jeszcze nie użył do tego celu żadnej pęsety, a jedynie swych własnych brudnych paluchów i bezceremonialnie jeszcze tą igiełką, już po nałożeniu jej na strzykawkę poruszał dla sprawdzenia, czy się dobrze na swym miejscu usadowiła!!! O rany..! Toż swoim własnym oczom uwierzyć nie mogliśmy! Czy to w ogóle możliwe..?! Jaja sobie jakieś z nas robią, czy też może… jesteśmy akurat w… jakiejś ukrytej kamerze i występujemy w programie jako „ofiary” najprzedniejszego z przednich kawału..? Bo przecież chyba tylko takie rozwiązanie wchodziło w grę, jeśli mielibyśmy choć w niewielkim stopniu uwierzyć, że to co akurat widzimy nie jest niczym z pogranicza fantazji lub totalnego zacofania! Nie, to chyba jednak jakiś żart…
Ale, moi drodzy, nic z tych rzeczy. To żadna telewizyjna „wkrętka” nie była – to się działo naprawdę! I co więcej, ów facet, zaraz po przygotowaniu swego rewelacyjnego sprzętu do użycia (na kim? Na małpach?), jak gdyby nigdy nic stanął przed nami i… zapytał; „który z panów pierwszy?”..!!! Jeeeezuuu! Luuudzieee, trzymajcie mnie bo nie wytrzyyyymam..! Czy ja naprawdę widzę to co widzę..?! Ufff, moi kochani - tak dla porządku, jeszcze jedno słóweczko; ja naprawdę was nie bajeruję! Takie wydarzenie tam RZECZYWIŚCIE MIAŁO MIEJSCE! Ufff – i co wy na to..?
No cóż, wy zapewne natychmiast zapytacie czy się w ogóle na taki cyrk zgodziliśmy, prawda? Odpowiadam więc; oczywiście, że nie! Ależ! No przecież życie nam jeszcze miłe, czyż nie?! Najpierw tylko spojrzeliśmy po sobie w ogromnym zadziwieniu, jakby chcąc się nawzajem upewnić, czy w istocie widzimy dokładnie to samo, czy też nie jesteśmy jednak ofiarami jakiejś halucynacji, a potem… wybuchliśmy głośnym śmiechem! Bo cóż w końcu mogło być w tym momencie najbardziej naturalną naszą reakcją w odpowiedzi na tę idiotyczną wręcz sytuację, chyba tylko śmiech, prawda? Ten facet natomiast spojrzał wtedy na nas jakoś dziwnie, jakby jeszcze nie dowierzał, że my się jednak temu specyficznemu zabiegowi rodem ze Średniowiecza nie poddamy, ale gdy usłyszał nasz nagły ostry sprzeciw (kolejny już zresztą w tym szpitalu), to tym razem… jemu z kolei ręce do ziemi z rezygnacji opadły! (Razem z tą szklaną strzykaweczką w dłoni, rzecz jasna) Od razu więc powiedzieliśmy mu, że za nic w świecie bez użycia jednorazowych igieł i strzykawek nawet się dotknąć nie damy, i tyle. Koniec jakiejkolwiek dyskusji! To jasne…
Cóż więc było dalej..? Otóż, po naszym kategorycznym sprzeciwie gość przywołał do siebie – używając w tym celu małego dzwonka przy swym biurku – jakąś pielęgniarkę (normalnie „po szpitalnemu” odzianą, w fartuch, czapeczkę, pantofle – tak jak należy), której natychmiast polecił przynieść odpowiednie „jednorazówki”, a potem – kiedy już niebawem się z nimi zjawiła – kazał jej także osobiście od nas tegoż pobrania krwi dokonać. Sam zatem z tego zrezygnował (a to ciekawe, czyżby tylko archaikami umiał się jeszcze jako tako posługiwać, a „nowoczesność” od razu zaplątywała mu ręce?), stojąc potem jedynie z boczku, owej operacji się przyglądając. Na szczęście ta dziewczyna okazała się osóbką w swoim fachu całkiem zgrabną, toteż wszystko przebiegło szybko, sprawnie i przede wszystkim… normalnie. To znaczy, na naszych oczach rozrywała każde kolejne foliowe opakowanie strzykawek i igieł (to oczywiste, bo od razu oznajmiliśmy, że bez takiej kontroli z naszej strony nawet się tknąć nie damy), by potem z należytą dbałością swoje zadanie pobierania krwi doprowadzić do szczęśliwego końca. Ufff, wreszcie, choć przyznać muszę, że i tak „coś niecoś” słabiutko mi się zrobiło z wrażenia… Ale to akurat normalne, bo już owym „grzebaniem w żyłach” zdążyłem się wam pochwalić.
A zatem, jak byście to ocenili..? Jako skandal, czy jednak jako element południowoamerykańskiego folkloru..? No cóż, być może było to i śmieszne, i zarazem tragiczne, ale… jednak „najfajniejsze” było to, co nastąpiło potem, zaraz po ściągnięciu z naszych szlachetnych żyłek odpowiednich do przeprowadzenia analiz porcyjek krwi! O, to dopiero był numer – cała kwintesencja tego, co się w tym przybytku zdrowia podczas naszej wizyty wyrabiało. Bo wyobraźcie sobie, że kiedy pani pielęgniarka napełniła już swoją strzykaweczkę moją krwią, to potem przelewała ją… do zwykłego małego słoiczka (nie do żadnej próbóweczki, o nie), w dodatku… z wyraźnymi brudnymi zaciekami na jego ściankach! Rety! Gdybym tego na własne oczy nie widział, to przenigdy bym w coś podobnego nie uwierzył. No chyba że byłaby to opowieść o głębi afrykańskiego lub papuaskiego buszu, w dodatku dotycząca okresu co najmniej czasów kolonialnych. Ale tutaj, w Brazylii..?! W latach dziewięćdziesiątych XX stulecia..? Eeech, podróże kształcą. Z całą pewnością…
Koniec odcinka trzeciego…
louis