Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Bangkok, Sri Racha    Tajlandia - Bangkok-4
Zwiń mapę
2019
25
sty

Tajlandia - Bangkok-4

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Jednakże, już chyba najwyższy czas skończyć tę dygresję i te „brazylijskie reminiscencje”, powracając do naszej „kosmicznej” lecznicy w Bangkoku, prawda? Tak więc; „cyk”, przełączam waszą wyobraźnię na Dalekowschodnią Azję, kontynuując opowieść z mojego „kolędowania” po kolejnych gabinetach położonego w centrum tajlandzkiej stolicy szpitala. Po prześwietleniu klatki piersiowej oraz pobraniu krwi przyszła kolej na badanie wzroku, słuchu i uzębienia (cóż, dość dużo tego sobie jednak życzyli), by już po wszystkim, na samym końcu zlądować wreszcie w gabinecie głównego lekarza, który to dopiero miał ostatecznie zdecydować o stanie mojego zdrowia i wystawić odpowiednie zaświadczenie. Zatem wchodzę do pomieszczenia, w którym urzędował, śmiało przekraczam próg, mówię „sauati kaaap” (to takie tajskie, pełne szacunku powitanie), rozglądam się ciekawie i… kolejna niespodzianka.
Bo oto widzę, że oprócz owego Pana Głównego Doktora w jego gabineciku znajdują się… aż cztery pielęgniarki! Już nie w „kosmicznych skafandrach”, tylko ubrane w normalne szpitalne fartuchy, ale jednak… aż cztery! Po co..? – zapytacie zapewne, na któreż to pytanie ja odpowiem jasno, klarownie, a przede wszystkim zgodnie z prawdą; jak to po co..?! Żeby Pan Doktor spoza swojego biurka w ogóle się ruszać nie musiał. Ot, po to właśnie! Bo wiecie jak wyglądało owo badanie..? Koniec świata…
Otóż, Pan Doktor przez cały okres mojej wizyty w jego gabinecie ani razu się ze swojego miejsca nie ruszył. Ani razu! Cały czas tylko siedział i… dyrygował tymi czterema „pigułami”, które zresztą uwijały się wokół jego biurka jak w ukropie. To co on im kazał, to robiły – ot, pokazywał tylko paluchem lub instruował je głosem; jak, co, kiedy, gdzie i w jaki sposób ma być wykonane. A one rzecz jasna dosłownie „na wyprzódki” te jego polecenia wykonywały. Wyobrażacie więc sobie tę szczególną sytuację? Tego siedzącego rozpartego na swym fotelu Jaśnie Pana i krzątające się dookoła niego i bez szemrania wykonujące jego kolejne polecenia aż cztery pielęgniarki..? Trochę dziwne, czyż nie..? Pomyśleć by więc można, że to jedynie z powodu jakiejś jego niesprawności, na przykład braku nóg, sparaliżowanej dolnej części ciała, czy choćby połamanej którejś z jego szlachetnych kończyn, ale nie. Bo akurat dokładnie tego faceta przyuważyłem z godzinkę wcześniej na szpitalnym korytarzu, kiedy to poczynał sobie nadzwyczaj dziarsko, gnając przed siebie niby młodzieniaszek, choć z pewnością bliski już był wieku emerytalnego. Ale nogi na pewno miał..! I nie połamane… W gabinecie zaś, no proszę – udzielny książę, zupełnie nie podnoszący się ze swojego fotelika. Ba, nawet niespecjalnie przyglądający się swojemu aktualnemu pacjentowi! Czyli mnie, rzecz jasna…
Jednakże, jeśli chodzi o mnie, to przyznać muszę, że absolutnie na nic narzekać nie mogłem. Bo to przecież nic, że „badający” mnie wówczas lekarz ani razu mnie nawet nie dotknął (tak, w ogóle!), wszak jego rolę spełniały właśnie owe cztery przemiłe dziewczyny, które… badały mi puls, ciśnienie, a nawet – uwaga! – osłuchiwały mi klatkę piersiową za pomocą stetoskopu! Ciekawe, prawda? I bynajmniej nie były to jakieś studentki medycyny czy początkujące lekarki na stażu – bo akurat taką sytuację można by jeszcze od biedy jakoś zrozumieć, że się one po prostu uczą i wprawiają do zawodu, wykorzystując fakt robienia świadectwa zdrowia przez obcego marynarza – ale były to z całą pewnością zwykłe pielęgniarki tego szpitala. A wszystko dlatego, żeby Pan Doktor… się nie przemęczał. Tak! Obskakiwały mnie więc z „tymi wszystkimi” stetoskopami i ciśnieniomierzami jak sfora białych psinek, meldując od razu siedzącemu za biurkiem Panu i Władcy uzyskane wyniki, a on po prostu pisał, pisał i pisał… Ot, tajlandzka służba zdrowia, i tyle…
Ale najfajniejszą sprawą było jednak zupełnie coś innego, moi drodzy. Już nie sam fakt jego hrabiowskiego zachowania i zupełny brak jakiegokolwiek ruchu spoza swojego biureczka – te wysługiwanie się „pigułkami” i korzystanie z przeprowadzanych jedynie przez nie same badań. O nie, bo taki tu po prostu panował porządek i tyle. Majestat Pana Doktora widocznie wymagał odpowiedniej oprawy, natomiast młodzież (no, umówmy się, że „młodzież”, choć owe pielęgniarki z pewnością były już grubo po trzydziestce, każda z nich) miała pracować – koniec i kropka. I nic nam do tego. Tak, to jasne, ale kiedy w pewnym momencie któraś z tych pań powiesiła na specjalnej ściennej podświetlanej tablicy, będącej nota bene dokładnie na wprost jego biurka, zdjęcia z moich uprzednich prześwietleń, to ja już zupełnie zbaraniałem. Tak, zbiło mnie to całkowicie z tropu, bo już „ni w ząb” nie mogłem pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.
Bo wyobraźcie sobie, że ten facet – oczywiście nadal się zza swojego biurka nie ruszając! – wówczas… założył swoje okulary, aby te zdjęcia z odległości – uwaga! – tych co najmniej 4-5 metrów poobserwować! Tak, to nie bujda, moi kochani, to prawda! On z pełnym dostojeństwa gestem nałożył na swój kartoflowaty nos swoje bryle i z pięciometrowego dystansu (!) oglądał zdjęcia z prześwietlenia moich płuc! A ja w tej samej chwili, jako że siedziałem na krześle tuż przed jego biurkiem, z ciekawością się za siebie obejrzałem, aby również rzucić okiem na te moje kochane uwiecznione na rentgenowskiej fotografii płucka i serduszko. I co zobaczyłem..? Ano… nic! Niczego sensownego tam nie dostrzegłem, bo i dostrzec nie mogłem – po prostu było za daleko! Tak, dokładnie tak jak piszę – zdjęcie znajdowało się za daleko, ażeby w ogóle można było cokolwiek z niego wykapować. I jeśli ja sam – a muszę przecież podkreślić, iż nie tylko, że całe moje życie szczycę się doskonałym wzrokiem (odpukać, oby tak dalej!), to jeszcze jestem dalekowidzem (!) – zauważałem na tej kliszy jedynie jakieś bezkształtne plamy, to co dopiero ten staruszek z założonymi na nos okularami o wyglądzie szkieł nieomal jak przysłowiowe dna butelek! A na dokładkę, siedziałem przecież zdecydowanie bliżej tegoż zdjęcia aniżeli on sam! No, cyrk po prostu. Istny cyrk. Typowe „rżnięcie głupa”, i tyle.
Mimo tego jednak – jak się z łatwością możecie domyślić – facet oczywiście (a jakże!) już po chwili… wszystko doskonale o stanie moich płuc wiedział! Ot, po prostu, dobrze patrzył, to dobrze widział, no nie? A jeżeli dobrze widział, to oczywiście dobrze zdiagnozował. Koniec tematu. Wszak lekarz i już. Mało tego, nawet podczas tej obserwacji na moment zdjął z oczu okularki i… przymrużywszy oczka, wgapiał się w to zdjęcie dalej! Cmokał, dyszał, sapał, pojękiwał i chrząkał (czyli oczywiście w myślach intensywnie analizował to co widział – to jasne), by w końcu stwierdzić, że… mam płuca! Ufff, a to dobre! A to siurpryza! Hurra - słyszeliście? – JA MAM jeszcze płuca! I serce też, bo po chwili facet dodał jeszcze, że mam dużą i ładną (?) sylwetkę serca! No proszę – a ja, dalekowidz od urodzenia, patrzyłem, patrzyłem i patrzyłem na to zdjęcie i – kurka wodna – niczego na nim z tej kosmicznej odległości nie widziałem. Tylko plamy. A może siedziałem jednak… za blisko..?
Jednakże, co najważniejsze, już po chwili Pan Doktor wszelkie potrzebne mi papierki swoim szlachetnym pismem powypełniał, zamaszyście (a jakże) podpisał, przystawił gdzie trzeba ze 3-4 pieczątki i zakomunikował mi, że… NADAJĘ SIĘ do pracy na statku pod tajlandzką banderą – w tym momencie z szerokim uśmiechem powiedział do mnie nawet… „congratulations” (rety, jaki zaszczyt) – ale stosownego dokumentu do ręki nie dostanę, jako że owo świadectwo przesłane zostanie ze szpitala bezpośrednio do mojej Kompanii. Tyle. A zatem uścisk dłoni, „good bye” dla wszystkich czterech przemiłych pań, potem spotkanie z moją potężną dwumetrową przewodniczką, która natychmiast odwiozła mnie do hotelu. Tak więc kolejny – trzeci już dzień w Bangkoku – mogłem poświęcić na moje ulubione spacerki, zwiedzania, wyżerki na ulicy i wieczorne piwko w knajpach „z atrakcjami”. Następnego dnia rano natomiast miałem być już gotowy do wyjazdu z hotelu na statek, który właśnie tej nocy miał się zjawić w tutejszym porcie…
No cóż, wszystko co dobre szybko się kończy. Mój beztroski trzydniowy pobyt w stolicy Tajlandii również dobiegał już swego finału. Nadszedł wreszcie moment, w którym trzeba było z powrotem spakować swoje torby i dać się zawieźć taksówką do portu, gdzie wysiadłem niebawem na nabrzeżu, przy którym – jak się okazało, dopiero za jakąś około godzinkę, nie zaś już tej nocy – miał cumować statek, na którym miałem spędzić mój kolejny, tym razem około sześciomiesięczny kontrakt. Wypakowałem więc z taryfy moje bagaże, podpisałem kierowcy jego zlecenie, pomachałem mu jeszcze na pożegnanie i… pozostałem nagle całkiem sam, dosłownie jak przysłowiowy palec na środku portowego nabrzeża. Tak, moi drodzy, sam – bowiem do przyjścia statku pozostawała jeszcze ta wspomniana godzinka, natomiast na kei było pusto jak na Saharze i cichutko jak makiem zasiał. Czyli trzeba czekać, i tyle…
No cóż, ależ organizacja, nie ma co… Pozostawiono mnie tutaj samego jak kołka w płocie, bo niby statek już w drodze, płynie sobie akurat rzeką, więc za chwilę się zjawi – a ja przecież, jako doświadczony obieżyświat – spokojnie dam sobie radę, prawda? Któż by się bowiem przejmował takimi pierdołami, jak zgranie terminów cumowania statku i przyjazdu nań nowego członka załogi, czyż nie? Ot, drobiazg po prostu. Ufff, no oczywiście, że to żaden wielki dramat – nie raz już zresztą tak mi się przytrafiało – ale… co by było, gdyby jednak ten statek, na przykład doznał nagłej awarii maszyny? Albo stanął na mieliźnie? Albo po prostu zmuszony by był do zwykłego spowolnienia swojej jazdy na skutek zbyt intensywnego akurat ruchu na rzece? To co wtedy – kwitłbym tutaj w nieskończoność w oczekiwaniu Godota, będąc w efekcie zmuszonym do poszukiwania telefonu, aby czym prędzej się ze swoją Agencją w takim wypadku skontaktować? Eeech, jak ja nie cierpię takiego braku wyobraźni – toż nie zawsze wszystko przebiega zgodnie z planem, nieprawdaż? Tak więc jakiś czasowy margines bezpieczeństwa potrzebny jest zawsze, to jasne jak słońce. Nie można więc było z tym moim opuszczeniem hotelu jeszcze się nieco wstrzymać? No, przynajmniej do chwili, gdy statek już NAPRAWDĘ będzie stał w porcie lub chociażby będzie w trakcie cumowania..? Ufff…
A dlaczego tak narzekam..? Oczywiście domyślacie się – zatem informuję was uroczyście, że od chwili, kiedy wysiadłem z tej przeklętej taksówki, aż do podejścia mojego statku do nabrzeża upłynęło… grubo ponad trzy godziny! Kur*a mać! A ja jak ten głupol siedziałem w pełnym słońcu na portowym polerze w oczekiwaniu zbawienia, którym miało być przybycie wreszcie mojego statku, a którego – cholera! – ciągle spoza zakrętu rzeki dostrzec nie mogłem! Trzy bite godziny! Będąc wystawionym na działanie palącego jak diabli słoneczka, nie mogąc się nigdzie przed nim schować, bo po prostu nawet żadnego daszka w pobliżu nie było, nie wspominając już o jakichś biurach czy portowych magazynach, i jęcząc w duchu ze złości oraz umierając z pragnienia, kiedy już wyschnięty na wiór jęzor dosłownie kołkiem mi w ustach stawał! Bo przecież gdybym wiedział, że tak będzie, to chociaż bym wziął z sobą jakieś napoje..! Bodajby ich…
Ale w końcu ów upragniony moment nadchodził. Zaczęli się powoli zbierać jacyś cumownicy, po nich zjawiły się samochody Stevedorów szykujących się do rozładunku statku, a potem nagle… nadjechała na sygnale (po co w ogóle z tą wyjącą syreną i wirującym „kogutem”, skoro wokoło żadnego ruchu nie było?) i zajechała w moje pobliże szpitalna karetka! I kiedy po chwili z owego ambulansu wysypała się aż trójka sanitariuszy, wyciągających w pośpiechu wysokie jeżdżące na kółkach nosze, to już wiedziałem, że na moim statku coś poważnego się stało. „Oho – pomyślałem sobie – całkiem nieźle się więc zaczyna…”
Statek w końcu zjawił się w zasięgu mojego wzroku (ufff, nareszcie!), podpłynął do nabrzeża i całkiem sprawnie zacumował. Koniec czekania więc… Ale najpierw, zanim jeszcze wszedłem po trapie na jego pokład, musiałem oczywiście zaczekać do chwili aż nie zakończy się transport tegoż członka załogi, po którego właśnie ta karetka przyjechała. Oglądałem więc dość przedziwny spektakl sprowadzania w dół po trapie jakiegoś Azjaty, wyglądającego na mocno wychudzonego, nieco zataczającego się, ale jednak stojącego na swych własnych nogach, jedynie podtrzymywanego przez dwóch swoich kolegów. Potem położono go na przygotowane uprzednio nosze, wpakowano do ambulansu i wywieziono (na sygnale) z portu. I dopiero wtedy zszedł do mnie jakiś marynarz, który zabrał moje torby i zaprowadził mnie do kabiny, w której przez najbliższe dwa dni miałem tymczasowo zamieszkać, zanim jeszcze nie przeprowadzę się do mojej własnej kajuty, zajętej jeszcze przez mojego poprzednika, którego na tym statku miałem zastąpić.

Ale ten opis zostawiam już na odcinek następny… A na pewno będzie ciekawy…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020