Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Bangkok, Sri Racha    Tajlandia - Bangkok-5
Zwiń mapę
2019
25
sty

Tajlandia - Bangkok-5

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
No to do rzeczy…

A był nim obywatel Bangladeszu, wielkie czarnoskóre chłopisko (te swoje dwa metry wzrostu na pewno miał) – indywiduum wyglądające w dodatku tak, jakby (przykro o tym pisać, ale jednak muszę) było gdzieś w głębokim buszu przez „łowców głów” złapane i siłą na ów statek ściągnięte. Bo był to w istocie człek nie tylko potężnej postury, ale i takiej fizjonomii i aparycji, które bez problemu zapewniałyby mu poczesne i trwałe miejsce w darwinowskiej teorii dziejów naszego świata. Gdzieś pośrodku łańcucha ludzkich istnień, rzecz jasna… No i to jego zachowanie… O rety…
Już na samym wstępie zresztą zaskoczył mnie na całego – swoim ubiorem, wyglądem i… wyposażeniem. Bo wyobraźcie sobie, że facet nieustannie chodził po statku w swoim mundurze, jednakże tak wyświechtanym, już „wybłyszczonym” od wtartego weń brudu, aż lepiącego się zresztą, oraz tak wygniecionym – nota bene i tak czy siak zupełnie do jego fizjonomii niepasującym – że lepiej by już było, aby chodził w samych gaciach i koszulce typu T-shirt, bowiem wtedy z pewnością nie wyglądałoby to aż tak żałośnie i… wręcz nieludzko! Cóż, powiedzmy krótko – w samych gaciach na pewno wyglądałby znaczniej bardziej elegancko niż w tym swoim szmatławym mundurku. O właśnie – i ten wygląd…
Skołtuniałe włosy, jakiś wymiętoszony i zarośnięty pysk (sorry za określenie, ale twarz to niestety nie była), pazury przy wielgachnych jak bochny chleba dłoniach iście krogulcze, a w dodatku… był boso! Tak, bez butów. W „dumnym” marynarskim mundurku bangladeskiej floty, ale niestety z kłującym wszystkich po oczach widokiem gołych stóp – oczywiście tak brudnych, że aż wierzyć się nie chciało, że nieobrośniętych jeszcze jakimś gęstym grzybem lub przysłowiową brukwią czy rzepą.
No i słów kilka na temat tego „wyposażenia”, o którym dwa akapity temu wspomniałem. Uwaga, trzymajcie się fotela, bo to jednak dość mocny numer! Otóż, mój rozkoszny poprzednik, kiedy wybierał się na obchód po pokładzie, to nosił zawsze z sobą… szpicrutę! Oczywiście wiecie co to takiego jest, prawda? Jeśli nie, to pozwólcie, że przypomnę, iż jest to taki krótki, prosty i zakończony niewielką gałką kijek do poganiania konia przez siedzącego na nim jeźdźca, a zatem – po prostu – bat..! Podobno nigdy się z tym narzędziem nie rozstawał, obnosząc się z nim z dumą i pełną wobec innych wyniosłością, a trzymał on go dokładnie w taki sam sposób, w jaki czynili to niegdyś brytyjscy oficerowie w czasach podbojów kolonialnych – wsadzonego poziomo pod lewą pachę, z prawą dłonią opartą o jego wystającą do przodu końcówkę. I kiedy tak sobie dostojnie spacerował po pokładzie, jak jakiś udzielny książę lub basza, to co pewien czas – zapewne wówczas, kiedy go na to nagle nachodziła ochota, nie zaś z jakiejkolwiek potrzeby – potrafił ową szpicrutą… zdzielić któregoś z podlegających mu marynarzy po głowie lub przez plecy! O, na przykład dlatego, że mu się jego robota nie podobała… Wielkie nieba! Dobre, co..? Aż się dosłownie wierzyć w to nie chce. Jak na mój gust, to rzeczywiście szokujące, bez dwóch zdań… Że też w ogóle ktoś mu na to mógł pozwolić!? Wydawałoby się to niemożliwe, prawda? A jednak… No cóż, ale to Azja… Ich mentalności chyba nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć.
Zresztą nie tylko to było u tego gościa szokujące. Również i jego zachowanie w mesie, a już zwłaszcza przy stole, przy jedzeniu! Bowiem spożywanie przez niego posiłków w żadnym razie nie można było określić mianem „jedzenia”. O nie, bo to było zwyczajne „żarcie”, niemalże takie jak w chlewie lub przy prehistorycznym plemiennym ognisku! Facet nie uznawał żadnego noża czy widelca, żarł bezpośrednio łapskami, utaczając na przykład palcami na talerzu jakieś ryżowe kulki pomieszane z kawałkami sosu i mięsiwa, przenosząc potem taką breję do ust – mlaskając przy tym, siorbiąc i charcząc na potęgę, nie wspominając już o tym, że pluł przy tej okazji dookoła siebie ile wlezie. NIESAMOWITE wrażenie, mówię wam…
Jednakże, moi drodzy – pozwólcie, że w imię dobrze pojętej internacjonalistycznej przyjaźni, a także, aby nie powodować ewentualnych dyplomatycznych zadrażnień na linii Polska-Bangladesz, od dalszych już bardziej szczegółowych opisów owej postaci się powstrzymam, zgoda? (Bo byłoby jeszcze o czym pisać, oj byłoby) Zresztą już nie tylko z samego szacunku dla tego kraju, który miał akurat pecha wydać na świat takiego obywatela, ale i również z szacunku do was samych, moi drodzy W.Cz.Czytelnicy, albowiem zapewniam, iż gdybym pokusił się jeszcze o opisy tego, co po nim w mojej kabinie oraz toalecie (!) zastałem – jak i też tego, co on w ogóle wygadywał - to na pewno bylibyście bardzo mocno zdegustowani. A także, rzecz jasna, kompletnie zszokowani. Tak samo jakim wówczas byłem ja sam…
Bo, co ciekawe, na tym pierwszym moim statku tego samego Armatora, na który we wrześniu 2001 roku w belgijskiej Antwerpii okrętowałem, również wymieniałem pracownika z Bangladeszu, ale jakżeż innego! Był to bowiem człowiek w każdym calu elegancki, czysty, inteligentny, przekazujący mi swoje obowiązki w sposób wręcz perfekcyjny oraz mający w swej „działce” i w dokumentach porządek dosłownie wzorowy. Co więcej, w ówczesnej załodze był także Drugi Mechanik z tegoż kraju, również człowiek zupełnie „do rzeczy” i dobry kolega w pracy, na tym drugim statku zaś (właśnie, co tu daleko szukać) miałem przyjemność poznać kolejne dwie porządne osoby tej narodowości (w tym i Kapitana) – nie spodziewałem się zatem, że doznam nagle aż tak gigantycznego zawodu. Ba, żeby tylko samego rozczarowania – ale ja przecież poczułem wtedy również i wielki niesmak, wstręt i odrazę do tegoż indywiduum, którego obowiązki miałem niebawem przejmować. Chociaż, tak prawdę mówiąc, to nawet niespecjalnie długo to trwało, a i przejmować nie za bardzo było co – we wszystkich papierzyskach miał bowiem tak kosmiczny bałagan, że za nic w świecie do ładu z tym dojść nie mogłem, musząc w efekcie wszystko tworzyć od początku, natomiast o sprawach ładunkowych on i tak nie miał najmniejszego pojęcia, więc nawet gdyby chciał coś popsuć, to nie byłby w stanie tego zrobić, jako że wszelkie ważniejsze sprawy w KAŻDYM kolejnym załadunkowym porcie załatwiał za niego jakiś przybywający tam z biura w Singapurze kompanijny Supercargo. I tak to jakoś „do przodu szło”…
Tak więc tzw. „handover” polegał jedynie na tym, że gość przekazał mi czym prędzej swoją przenośną UKF-kę, abym już od razu zdjął z jego głowy kłopot zajmowania się wyładunkiem, a potem wskazał mi drogę do naszego pokładowego biura i… tyle go było widać. Ot, co. Zniknął mi gdzieś na dobre – choć przyznać muszę, że mimo wszystko akurat takie rozwiązanie w tej sytuacji było jednak ze wszech miar dla mnie najkorzystniejsze. Bo nie musiałem już więcej w jego towarzystwie przebywać, zaś o sprawach ogólnostatkowych i tak nie miał zielonego pojęcia (nawet rozkładu zbiorników nie znał, balastowanie zawsze robił za niego ktoś inny, niewiarygodne..!), toteż w sensie poznawczym i informacyjnym zupełnie z tego powodu stratny nie byłem. Ufff, ależ wtedy miałem orkę – aż mi się wspominać tego nie chce…
No tak, niestety – moje powitanie z tym statkiem nie było najwyższej próby i raczej zbyt dobrze na przyszłość nie rokowało, to jasne. Jednakże już w nie takie przecież „termina” było człowiekowi dane w swym życiu wdepnąć! Ależ! Bywało z tym już wszakże rozmaicie, toteż po pierwszym szoku zacząłem się ze swą robotą jakoś „ogarniać” i już przed wyjściem statku z Bangkoku w dalszą podróż byłem z moimi obowiązkami na bieżąco. No, przynajmniej z grubsza – tak, aby się chociaż w tym wszystkim od razu nie pogubić i oczywiście dokładnie wiedzieć, co się w ogóle w naszych ładowniach dzieje. Na szczęście jeszcze wówczas nad większością spraw czuwał przybyły tu z biura Supercargo, zatem niespecjalnie mogłem się tym martwić, ale już po wyjściu w morze – w niemal wszystkich następnych kolejnych portach – kompanijny Supercargo zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszystko musiałem robić sam, ale akurat z tego faktu byłem jak najbardziej zadowolony – nikt mi się w nic nie wtrącał i właśnie to było w tym wszystkim najlepsze. Owszem, roboty było wtedy nieomal „nie do przerobienia”, ale przynajmniej miałem jako taki spokój. Piszę „jako taki”, bowiem jeżeli chodzi o teleksową korespondencję z singapurskim biurem Operatora, to niestety bywało z tym „różnie” – głównie źle, jako że ich tzw. „upierdliwość” potrafiła nas wręcz do rozpaczy doprowadzać. Jednakże wszelkie przeładunki w portach podrożnych (z jednym małym wyjątkiem w Port Kelangu) były już od obecności tych „fachowców” wolne, tak więc w istocie spokój był niemal stuprocentowy. Oczywiście do czasu… Ale o tym rzecz jasna dowiecie się nieco później. Zapewniam jednak, że będzie bardzo ciekawie…
Moi drodzy, wychodzimy już zatem z Bangkoku w nasz kolejny rejs – natomiast, co się dalej na tym statku działo opowiem już wam w drodze do następnego portu, którym był znay już wam porcik Sri Racha.
Zaraz po wyjściowych manewrach z Bangkoku, kiedy to zdaliśmy pilota, a ja zakończyłem już moją wachtę, zszedłem do swojej tymczasowej kabinki, spakowałem jedną z mych toreb, aby już od razu, nie czekając jutrzejszego dnia, spróbować się przeprowadzić do mojej własnej kajuty i już się w niej jakoś zacząć zagospodarowywać, ale… Tak, dobrze przeczytaliście, „spróbować się przeprowadzić”, bowiem… popróbowałem tegoż, ale mi się niestety nie udało! Bo kiedy otworzyłem do niej wejściowe drzwi, to niemalże natychmiast aż mnie od nich odrzuciło! Smród, smród i jeszcze raz smród..! Tyle powiem, ot co! W żadnym razie zatem zamieszkanie w niej od razu nie było możliwe. Bo to w istocie był „jeden wielki brud i smród” – o „zwykłym” bałaganie to już nawet nie ma co wspominać, ponieważ w porównaniu z panującym tu brudem naprawdę niezbyt wiele znaczył.
Jak się potem dowiedziałem od jednego ze Stewardów, mój poprzednik nikogo do tej kabiny przez… kilka kolejnych miesięcy swojego kontraktu (sic!) w ogóle nie wpuszczał! Nawet człeczka zobowiązanego do sprzątania pomieszczeń mieszkalnych! Nikogo i nigdy. Mało tego, bowiem – w ogóle nie zmieniał on swojej pościeli ani ręczników, zaś o jakimkolwiek zamiataniu czy użyciu odkurzacza nawet mowy nie było! No, rozpacz po prostu… Macie więc wyobrażenie, jak to wszystko musiało wyglądać..?! Otóż nie, nie macie! Bo to naprawdę szalenie trudno sobie wyobrazić, wierzcie mi. To trzeba było na własne oczy zobaczyć..! Nora, chlew lub jaskinia Neandertalczyka. Bez przesady…
Zapytacie więc, co było dalej, prawda? Toteż odpowiem; najpierw zawołałem Kapitana, aby osobiście na własne oczy to wszystko pooglądał (doznał wtedy zresztą wcale nie mniejszego szoku ode mnie), a potem oznajmiłem mu, że jeśli owa kabina nie zostanie doprowadzona do porządku – sterylnego (!), już nawet nie zadowalało mnie określenie „jako takiego”! – to już w następnym porcie natychmiast schodzę na ląd, podając jako przyczynę mojej rezygnacji właśnie stan owego pomieszczenia i zupełną niemożliwość w nim zamieszkania. Bo akurat to było absolutną prawdą – tego już dodawać nie muszę, czyż nie? Był zresztą jeszcze jeden bardzo ważny powód, dla którego aż tak kategorycznie z tym wyskoczyłem, ale o tym dopiero za chwilę… Bo teraz jeszcze stoimy w progu tej neandertalskiej groty i oglądamy coś, co być może kiedyś na nazwę mieszkalnej kajuty zasługiwało, lecz z pewnością teraz już nie. Bo to było prawdziwe pobojowisko, po – bądź co bądź – UMUNDUROWANYM obywatelu azjatyckiego kraju! I ze szpicrutą pod pachą, oczywiście. Tfu…
Wszędzie dookoła walały się porozrzucane pozostawione tu przez tego gościa ciuchy – tak brudne zresztą, że oczywiście nikt z nas tego nawet dotknąć nie zamierzał. Koja przypominała bardziej niedźwiedzią gawrę niźli ludzkie legowisko, zaś znajdująca się tu umywalka była oczywiście (a jakże) zapchana, będąc wypełnioną brudnymi mydlinami oraz… kilkunastoma drobnymi przedmiotami (sic!) – takimi jak, na przykład buteleczka po szamponie, papierowe opakowanie po mydle czy… zwykły ołówek! Cholera, śmietnik sobie z umywalki zrobił i się potem nad nią mył, zalewając te wszystkie drobiazgi puszczaną z kranu wodą..?! Ot, aż nie sposób w to uwierzyć! Obraz iście katastrofalny!
Do tego wszystkiego dochodził oczywiście wszędobylski lepki brud, natomiast podłogowa wykładzina – uwaga! – przy każdym na nią nastąpnięciu… „bąbelkowała”! To znaczy, była aż tak bardzo zawilgocona, że aż mokra, jednakże te pojawiające się pod ciężarem naciskającego ją buta bąbelki nie pochodziły li tylko od jakichś mydlanych chlapnięć lub rozlanej przez nieostrożność wody – bynajmniej. Bo one w dodatku… opalizowały! Czyli, najwyraźniej dawały znać o tym, że owa wykładzina aż przesycona jest olejami, smarami i jakimiś tłuszczami. Rzecz jasna w większości znoszonymi tutaj z pokładu… pod bosymi stopami mojego poprzednika! O rety, powiedzcie mi więc teraz, czy owymi opisami nie za bardzo was zszokowałem..?
No cóż, ale właśnie tak było i nawet już o zwykłym szoku mówić nie można – więcej, byłem tym po prostu załamany! A kiedy zajrzeliśmy jeszcze do położonej naprzeciw kabiny toalety, to… aż nas zatkało z wrażenia! Nie, nie będę jej już opisywał, zgodnie z tym postanowieniem, o którym was na poprzedniej stronie poinformowałem – z racji szacunku do was samych oraz tych „dyplomatycznych zadrażnień”… Ale wspomnę tylko jedno – obrazy zaniedbanych toalet znajdujących się na naszych „głęboko prowincjonalnych” dworcach kolejowych, to zupełne nic w porównaniu z tym, z czym przyszło mi się zetknąć na tym właśnie statku!!! Ot, koszmar, jakich mało…
Byłem zatem tym wszystkim po prostu zdruzgotany. I to na tyle, iż kiedy powróciłem już do mojej tymczasowej klitki, to miałem natychmiastową ochotę zacząć się z powrotem pakować, by w Sri Rachy bezwzględnie podać się do zejścia ze statku – nawet pomimo faktu, że dwóch oddelegowanych do sprzątania tej prawdziwej Stajni Augiasza ludków już porządkowanie jej rozpoczęło. Tak, przez moment było mi już wszystko jedno – a już zwłaszcza że…
No właśnie. Doszliśmy wreszcie do momentu, który już wcześniej wam zapowiadałem. Czyli, do tego drugiego powodu, dla którego nieomal natychmiast chciałem z tego statku uciekać.

Ale o tym dopiero w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020