Pozwólcie, że na początku zacytuję ostatni fragment odcinka poprzedniego; „No właśnie. Doszliśmy wreszcie do momentu, który już wcześniej wam zapowiadałem. Czyli do tego drugiego powodu, dla którego nieomal natychmiast chciałem z tego statku uciekać.”
Ten ambulans na portowej kei w Bangkoku, pamiętacie go? Otóż, przyjechał on wtedy zabrać do szpitala jednego z Mechaników, u którego we wcześniejszym porcie – kiedy to osłabionego zabierano go gdzieś w Chinach na badania – stwierdzono… pełnoobjawowy AIDS! Tak, moi drodzy – zwracam się teraz do mojej ukochanej Rodzinki – już najwyższy czas ujawnić ten fakt, o którym wam rzecz jasna przez tyle lat nic nie mówiłem, aby niepotrzebnych nerwów w was nie wzbudzać, jak i również obaw, co do mojej przyszłej pracy na następnych statkach obcych bander oraz ze współpracownikami z azjatyckich krajów. Wszak oczyma wyobraźni widziałem już ten wasz lęk przed tym ponurym brzmieniem słowa AIDS, to jasne – tak więc milczałem o tym fakcie jak grób, ażeby niepotrzebnie was na takowe nerwy nie narażać. Teraz jednak, już na kartach niniejszych „Wspominek”, mogę sobie pozwolić na opisanie wreszcie kilku wydarzeń z tym tematem związanych, jako że dziś jest to już tylko i wyłącznie absolutną przeszłością. Zatem do rzeczy…
Ten człowiek, którego wówczas sprowadzano z trapu i pakowano do karetki, nie tylko że był nosicielem wirusa HIV, ale już był poważnie chory, natomiast nieco później – uprzedzę więc fakty i już teraz podam zakończenie tej smutnej historii – niestety właśnie z tego powodu zmarł. A o tym dowiedzieliśmy się już od kompanijnego Superintendenta, który później do nas, podczas naszego postoju w Sri Racha zawitał.
No tak, ale zauważycie zapewne, że to przecież odosobniony przypadek, w dodatku dotyczący kogoś, z kim nigdy się nie zetknąłem – dlaczegóż zatem piszę o tym w aż tak dramatycznym tonie? Bo skoro w sumie mnie osobiście to nie dotyczyło, to po cóż w ogóle wpadłem w taki tragizujący nastrój, że aż się pakować chciałem i od razu uciekać z tego statku gdzie pieprz rośnie..?! Toteż czym prędzej odpowiadam…
Moi drodzy – wszystko to, co poniżej przeczytacie, to już oczywiście przeszłość – sprawy dawno już zapomniane i na szczęście zupełnie bez żadnych dla mnie konsekwencji. Jednak na tyle ważne, że muszę teraz o tym pokrótce wspomnieć, jako że następujące po tym wszystkim wydarzenia, zwłaszcza te mające miejsce już pod koniec tejże podróży, były naturalnym pokłosiem właśnie tych informacji, które do mnie dotarły tuż po zaokrętowaniu na statek w Bangkoku… Bo było tak…
Niedługo po wejściu na pokład tegoż statku oraz rozgoszczeniu się w mojej tymczasowej kliteczce, spotkałem się z moim dwumetrowym poprzednikiem, który… nie omieszkał poinformować mnie od razu – tak, dosłownie w pierwszych słowach, które do mnie skierował – że na statku… jest AIDS. Lepiej więc będzie jeśli już od samego początku zacznę na siebie uważać. Niczego zbędnego nie powinienem dotykać, używać tylko swojej własnej toalety, ręczników, naczyń, itd., bo właśnie ten Mechanik, z którym się akurat na trapie nieomal wyminąłem jest z tego powodu do szpitala zabierany. Co więcej, na wieść o jego przypadku nasza Kompania zarządziła natychmiastowe przeprowadzenie testów na obecność wirusa HIV u całej tutejszej tajskiej załogi – a zrobiono to już w tamtym chińskim porcie, gdzie ów Mechanik był hospitalizowany.
Zatem po przyjeździe statku do Bangkoku nasz Armator już dysponował pełnymi wynikami tych badań, a co za tym idzie, odpowiednio zareagował… zdejmując ze statku w trybie nagłym podczas tego postoju aż trzech członków tajskiej załogi, u których tegoż wirusa podobno wykryto! Tak, byli oni przez innych Tajów wymieniani, akurat wtedy, kiedy okrętowałem ja. Tak więc, moi kochani, o tym smutnym fakcie wiedziałem już podczas przejmowania obowiązków od tego niechluja! Widziałem też tych trzech wyokrętowujących Tajów, którzy musieli nagle się szybko pakować i schodzić ze statku – śmiertelnie wystraszonych tymi przyczynami, które właśnie o tym zadecydowały. Bo przecież, a jakże, nasz Armator natychmiast i bez żadnych ogródek ich o tych powodach poinformował.
Jak zatem - przyznajcie to sami - mogłem się wtedy poczuć..? Komfortowo może..? A już zwłaszcza wówczas, kiedy nagle zobaczyłem horrendalnie brudną kabinę mojego poprzednika – przede wszystkim zaś tę przeznaczoną dla mnie, a używaną przez niego poprzednio toaletę!? Ufff, to był dopiero szok! Dlatego też właśnie tak a nie inaczej zareagowałem – kategorycznym żądaniem wyszorowania tej neandertalskiej nory niemal „do gołego metalu”. Zrozumiałe również są teraz przesłanki moich potencjalnych zamierzeń, prawda? Bo przecież to jasne, że strach mnie wtedy nieziemski obleciał na wieść o tej piekielnej zarazie panoszącej się w miejscu mojej przyszłej pracy (mając ją już na wyciągnięcie ręki, realnie, nie zaś w gazetach czy na ekranach TV, jak to dotychczas bywało), gdzie w dodatku od razu poczułem się jakbym dostał potężnie obuchem w głowę na widok tych okropnych obrazów mojej kabiny i toalety! Wszak oczywiście bardzo łatwo powiedzieć; uważać na siebie, nie dotykać niczego niepotrzebnie, itd., ale jak to w praktyce wykonać? Przecież to nie ja bym tego brudu dotykał, ale dokładnie odwrotnie – to on mnie! I to ze wszech stron… Ufff.
Owa hiobowa wieść nie była oczywiście czymś na statku oficjalnym, sprawą dyskutowaną lub choćby wszystkim dobrze znaną – o nie. O niej się głośno nie mówiło – co więcej, Armator nakazał utrzymywać ten fakt w ścisłej tajemnicy, co jednakże nie przeszkodziło mu jednocześnie – o czym już wiecie – zupełnie niefrasobliwie poinformować o nosicielstwie wirusa tychże trzech członków załogi, których z zamiarem zabrania ich do szpitala ze statku zdejmowano. Zatem, z jednej strony sekret, a z drugiej… długi ozór..? No cóż, kolejny przejaw owej azjatyckiej mentalności, i tyle. I nie nam ją zgłębiać, ot co…
Zresztą ja również dowiedziałem się o tym wszystkim od mojego poprzednika w sposób zupełnie „nieoficjalny” – on także zaznaczał, że mówi mi to w „ścisłej tajemnicy”, jednakże dla mnie osobiście niewiele to zmieniało. Wszakże i tak już doznałem na samym wstępie całkiem solidnego szoku, który po lustracji mojej kabiny i toalety tylko jeszcze bardziej się pogłębił. No tak, to prawda – te widoki w istocie mnie wtedy dobiły. Niezaprzeczalnie… Ale…
No właśnie. Ale cóż mogłem wtedy na to poradzić? Nic. Zatem należało wziąć się solidnie w garść i przestać się nad tą sytuacją rozczulać. Toteż rzeczywiście już od samego zaokrętowania postanowiłem mieć się na baczności – dosłownie ze wszystkim. Na początek oczywiście sprawy podstawowe – higiena, posiłki i kontakty z innymi członkami załogi. I tak; już od razu wyszukałem sobie w pentrze odpowiedni dla mnie komplecik sztućców, który najpierw dokładnie wrzątkiem wyparzyłem, a potem trzymałem go na stałe w mojej kabinie, by zawsze go ze sobą na każdy posiłek przynosić. To samo zresztą zrobiłem z kubkiem do napojów oraz dwoma talerzami, choć akurat w tym ostatnim przypadku używanie jedynie swoich naczyń okazało się jednak niemożliwością. Jadałem więc z tych talerzy, na których posiłki podawano, dbając jedynie o to, aby nieustannie mieć je na oku. Cóż, wszystko to było dość kłopotliwe, zwłaszcza z początku, kiedy jeszcze nie mogłem się do takiego stylu przyzwyczaić, wciąż zapominając o zabieraniu mojego noża czy widelca z kabiny, ale na szczęście położona ona była na tym samym piętrze co mesa, więc w chwilach „zapomnienia” jeden „żabi skok” z powrotem po swoje przybory w zupełności wystarczał.
Higiena. Otóż, na szczęście, mimo moich początkowych obaw, akurat ta dziedzina okazała się dla mnie najłatwiejszą. Bowiem po „inauguracyjnym” dokładnym wypraniu (samodzielnym, ażeby być w 100% pewnym tego, co widzę) mojej pościeli i ręczników, potem już ani razu nie wypuszczałem ich z rąk – zawsze były w mojej kabinie, dostępne jedynie dla mnie – i oczywiście zawsze jedynie przeze mnie prane. Nikomu tego nawet dotknąć nie dałem! Pilnując tego zresztą, powoli zaczynałem rozumieć część zachowań mojego poprzednika – mianowicie, jego dbałość o utrzymywanie swej kabiny jako niedostępnej dla innych osób twierdzy, choć rzecz jasna przenigdy nie pozwalałem sobie na jej niesprzątanie! Nie, tego możecie być pewni – w jaskini w żadnym wypadku nie mieszkałem…
O właśnie, apropos kabiny… Po dwóch dniach jej dokładnego i niezwykle intensywnego szorowania „uroczyście” oddano mi ją do użytku. No, wreszcie! Od razu więc do niej ciekawie zaglądam i… kolejna niespodzianka. Błysk, czystość i schludność jak się patrzy. Ona dosłownie lśniła jak klejnocik! Szoty i sufit wyszorowane „aż do gołego”, z podłogi zniknęła owa nasączona smarami i olejami wykładzina, zaś znajdujące się pod nią płytki były wymyte tak, że ich blask aż w oczy raził. Materac w koi był wymieniony na nowy, kotary i firanki również, a i nawet na kanapce założono całkiem świeże pokrowce. Co więcej, chłopaki wysilili się nawet na wymianę… umywalki, choć oczywiście rury i baterie pozostały te same. Całość więc prezentowała się już nie tylko że przyzwoicie, ale i nawet dużo powyżej moich własnych oczekiwań – bo aż takiej rewolucji w jej wyglądzie naprawdę się nie spodziewałem. Bo teraz była ona prawie jak hotelowy pokoik – czyściutka, zadbana, odświeżona… Więc co, jednak można..? Ot, trzeba tylko chcieć. Lub… zagrozić… No cóż…
Szybko zajrzałem też do toalety i ponownie zostałem zaskoczony. Wszystko aż lśniło. O, i o to właśnie chodzi! – pomyślałem sobie. Jeszcze tego samego wieczora wziąłem od Bosmana nowy zamek, sam go natychmiast wstawiłem w wejściowe drzwi, klucze zaś zachowałem jedynie dla siebie. Jeden rzecz jasna wciąż nosiłem przy sobie, a dwa zapasowe schowałem głęboko na dnie szuflady mojego biurka. Ta łazienka i tak zresztą była jedynie do mojego wyłącznego użytku, ale… strzeżonego Pan Bóg strzeże, nieprawdaż? A dzięki stałemu zamknięciu nikt postronny wejść do niej nie był w stanie. Ufff, odetchnąłem. Zaraz też wymyłem wszystko wokoło przywiezionym z sobą z Polski spirytusem salicylowym (zawsze wożę takowy, kiedy wybieram się na nieznane mi jeszcze statki), po czym już całkowicie poczułem się uspokojony. Tak, teraz już da się żyć. No, aby do końca kontraktu! Jakoś to przetrwam…
No i pozostają jeszcze do opisania moje kontakty z poszczególnymi członkami załogi. Powiem jedno – żadnych problemów. Wystarczyło tylko „nie rzucać się nikomu na szyję”, jak my zwykliśmy określać ścisłą komitywę, aby całkowicie być pewnym, że nikt sam z własnej inicjatywy tego samego robić nie będzie. Ot, każdy trzymał się „własnych śmieci” i w taki oto sposób nikt nikomu dróg nie zabiegał. Nie było więc absolutnie czegokolwiek się obawiać. Oczywiście przy ścisłej realizacji pewnych postanowień, które zaraz na początku sobie założyłem. Mianowicie, w odróżnieniu od poprzedniego statku – przypominam, również z całą azjatycką załogą, oprócz mnie samego – tym razem już nie uczestniczyłem w żadnej wspólnej „nasiadówce” na rufie lub w mesie, połączonej z konsumpcją piwka czy też „czegoś głębszego”. Nie, ten punkt programu niestety tym razem z mojego statkowego życiorysu musiałem wykreślić – choć jednocześnie przyznać muszę, że wcale mi z tym aż tak źle nie było. Owszem, zdarzyło mi się raz w malezyjskim Penangu wybrać się z większą grupą załogantów do położonego niedaleko portu baru na wspólne piwo, jednakże o czymś takim, co się wydarzało na ostatnim statku już nie było mowy. Tak więc, jak sami widzicie, z samodyscypliną nie było jeszcze u mnie aż tak źle, prawda?
To tyle, jeśli chodzi o moje zagospodarowanie się na tym statku – teraz kilka zdań o początkach pracy. Już na samym wstępie zaistniało coś, co zmusiło mnie do natychmiastowego zwołania całej pokładowej załogi w mesie na takie ad hoc zorganizowane zebranie, na którym ustalić musieliśmy kilka spraw na przyszłość, bowiem te układy, które dotychczas tu panowały, były dla mnie zdecydowanie nie do przyjęcia. Ot, mało powiedziane – to był ponowny szok! Otóż, idę sobie w pierwszy obchód po pokładzie – podczas rannej pracy marynarzy – i oglądam sobie „gospodarstwo”, lustrując bardzo pilnie wszystko dookoła, aby jak najszybciej „nauczyć się statku” i jak najwięcej z tej przechadzki zapamiętać, jednocześnie dozorując aktualną robotę u Bosmana. I w pewnym momencie doszło do wydarzenia, które mnie wręcz zmroziło…
Podszedłem bowiem do jednego z marynarzy, który akurat w pobliżu falszburty obstukiwał młotkiem rdzę z jakiegoś polera, pochylam się nieco nad nim, aby „zajrzeć mu przez ramię” w celu bliższego przyjrzenia się wykonywanej przez niego robocie, gdy tymczasem on… O Boże..! On natychmiast wypuścił ten młotek z dłoni i… obiema rękoma zasłonił z góry swoją głowę, kuląc się jednocześnie w taki sposób, jakby w oczekiwaniu… na mające nastąpić ciosy bata..!!! Tak, moi drodzy, on odruchowo owinął przedramionami twarz, jakby się spodziewał tego, że ja go zaraz czymś przez głowę łupnę! Tak, od razu sobie skojarzyłem skąd u niego ten gest – wszakże ta szpicruta o mojego poprzednika! Wielkie nieba, jak to w ogóle było możliwe?! Któż mógł do czegoś podobnego dopuścić?! W XXI wieku..? I dlaczego, do cholery, ta załoga w ogóle się na to nie skarżyła, jakoś nie protestowała..?! Co tu w ogóle jest grane..?!
No cóż, ale fakt jest faktem i coś do diaska z tym trzeba począć. Uspokoiłem więc od razu tego chłopaka, uśmiechając się do niego szeroko i próbując go jakoś zagadywać, ale w jego oczach i tak dostrzegałem to, że nadal jest pełen rezerwy i nieufności. Toteż szybko poszedłem dalej, postanawiając zdać się na upływ czasu, nie zaś zaczynać od rewolucji. Ale…
No właśnie. Kiedy po krótkim czasie podszedłem do drugiego z marynarzy i pochylając się nad jego robotą zauważyłem ponownie ten sam gest zasłaniania się przed potencjalnym ciosem bata (sic!!!!!! Doprawdy brak mi słów!), to już nie wytrzymałem. Nie, tak po prostu być nie może! I nie będzie..! Bo to przecież, do kur*y nędzy, nie jest żadne więzienie ani łagier..! Zawołałem więc szybko Bosmana i natychmiast poleciłem mu przerwać robotę, by zwołać wszystkich ludzi z pokładu razem „do kupki” w celu ściągnięcia ich potem do załogowej mesy na zebranie. Na krótką, ale konkretną pogawędkę. Tak, szczerze przyznam, że byłem wtedy zdrowo wkurzony – sam nie wiem zresztą na kogo lub na co. Chyba na ten nasz popieprzony świat…
Już po kilku minutach stawili się wszyscy i dopiero wtedy mogłem w pełnej okazałości zobaczyć z jakąż to gromadką naprawdę mam do czynienia. Bo to w istocie był przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Jeden Filipińczyk, jeden Indonezyjczyk i reszta Tajlandczycy – grupka wystraszonych jak diabli chłopaków, o rozbieganych oczach i patrzących na mnie spode łba. Nieufnie i w obawie przed czymś, co mogą za chwilę usłyszeć. Nie do wiary, wierzcie mi, WPROST NIE DO WIARY..! Przez moment, to aż sam języka w gębie zapomniałem..!
Jednakże czas już był najwyższy pewne sprawy ustalić, jak i również przekonać ich, co do MOICH WŁASNYCH (w odróżnieniu od mego poprzednika) zwyczajów i zachowań. Przede wszystkim zaś poinformować ich o moim osobistym stosunku do…. CZŁOWIEKA. Tak, wiem, że błysnąłem wtedy nadmiernym patosem, ale jakoś musiałem sensownie zacząć, czyż nie? Od razu więc zaznaczyłem, że W ŻADNYM WYPADKU nie mają się oni obawiać jakichkolwiek cielesnych kar (o Boże, jak to w ogóle parszywie brzmi!), bo jest to rzeczą zupełnie niespotykaną w tym świecie, z którego ja przybywam (być może będzie wam to trudno zrozumieć, ale byli to ludzie, którzy dopiero po raz pierwszy w życiu mieli okazję popracować z kimś z Europy, serio..!) – zatem RAZ NA ZAWSZE o jakichkolwiek batach mają zapomnieć..! Bo takiego barbarzyńskiego zachowania, jak i również okrucieństwa (tak, dokładnie takiego słowa wówczas użyłem; „okrucieństwa”) z mojej strony z pewnością tu nie będzie! Koniec i kropka! Tak więc bardzo proszę, popróbujcie od dziś poskromić w sobie te lękliwe odruchy, bowiem teraz będzie z tym wszystkim absolutnie inaczej. To znaczy… NORMALNIE. Koniec tematu…
Teraz sprawa następna – godziny pracy. Wyobraźcie sobie bowiem, że ci ludzie dotychczas pracowali w systemie; 06-12, 13-1730 i 18-21. A jak ich poprzedni szef miał jakieś swoje dodatkowe „widzimisię”, to jeszcze nierzadko im coś do tego „extra” dorzucał – na przykład zatrudnienie do 23. Te godziny to oczywiście zakres pracy dejmanów, bowiem wachtowi mieli to poukładane nieco inaczej, to jasne. Jednakże nadgodziny związane z wypadającymi w nocy manewrami… zupełnie nie były od tego czasookresu odliczane! No, zgroza po prostu – powtórzę jeszcze raz; jak to w ogóle było możliwe? Aż taka samowolka przez kilka kolejnych miesięcy uchodziła mu płazem..?!
Przecież popróbujcie sobie to wyobrazić; dzień w dzień (Soboty i Niedziele były dokładnie takie same!) ponad 12 godzin ciągłej roboty, jedynie z dwoma przerwami na obiad i kolację. Cała reszta czasu natomiast – zupełnie bez jakichkolwiek innych przerw! Nic, pełna ciągłość i… z ową jeb*ną szpicrutą nad głową! Ludzie, na Boga – toż to się w ogóle w głowie nie mieści..! Zwłaszcza że ich „odpowiednicy” w załodze maszynowej pracowali znacznie krócej – bo „tylko” od 6 do 18, choć ilość płatnych nadgodzin i tak wyrabiali tę samą. (Tak na marginesie, zwierzchnikiem Maszyny był wówczas Chińczyk z Makao)
Zatem; drodzy panowie, proszę usiąść i posłuchać co mam wam na ten temat do powiedzenia, a ty Bosman dokładnie tłumacz tym wszystkim, którzy z angielskim są „na bakier” i nie od razu dadzą radę wychwycić, co się mówi, ok.? Zaczynamy więc; otóż, już od dzisiaj system pracy będzie wyglądał zupełnie inaczej, mianowicie tak; 08-12 i 13-18 – tak jak w Europie. Z tym że jeszcze dodatkowo będą przerwy w godzinach 1000-1020 i 1500-1520, czyli dokładnie takie, jakie stosuje się w wielu innych flotach świata, w tym polskiej. A to wszystko, co będzie wypracowane poza podanymi terminami, zaliczane będzie do płatnych nadgodzin. Zresztą, dokładnie z duchem przepisów, które akurat w tej Kompanii obowiązują – toteż nie jest to ani moją samowolą, ani żadną łaską wobec was! Bo to się pracownikom u tego Armatora należy! W dodatku, powyższa sprawa już została przeze mnie wraz z Kapitanem przedyskutowana, więc żadnych ewentualnych „polowań” z jego strony można się nie obawiać. Natomiast w Sobotę praca będzie o 2 godziny krótsza, bowiem będą one przeznaczone na OBOWIĄZKOWE sprzątanie swoich kabin i wymianę pościeli. W Niedzielę natomiast praca tylko od 8 do 12 i finito.
Oczywiście, kiedy zajdzie potrzeba nagłej pracy po godzinach, bo na przykład coś się stało w ładowni i czekać z tym nie wolno, lub w innej sytuacji awaryjnej, to bezwzględnie wołamy kogo trzeba na pokład i basta, bo wówczas „no mercy” – litości nie ma, wszak to statek. Wtedy żadnej dyskusji, bo to przecież oczywiste, że kiedy „mus to mus”, zrozumieliście..?
Oooo – wtedy dopiero trzeba było zobaczyć ich miny! Widok wręcz niezapomniany. Bo to już nie były twarze, ale zastygłe z niedowierzania maski! Niesamowicie skupione, pełne niewiary i nieufności, a i wręcz zszokowane. O malującym się na tych obliczach zaskoczeniu, to nawet nie wspomnę, bo to naturalne, zaś ich olbrzymie i okrągłe (akurat wtedy już nie skośne!) jak spodki oczy bardzo wyraźnie o tym świadczyły. Oczywiście od razu wszyscy skwapliwie potwierdzili, że dobrze wszystko zrozumieli, jak najbardziej – natomiast ja szybko ich pożegnałem i… czym prędzej czmychnąłem do swojej kabiny, bowiem byłem wtedy spocony dosłownie jak szczur!
Tak, nie przesadzam, wówczas dokumentnie mnie to wszystko ruszyło, aż tak bardzo, że sam osobiście odczułem jak wskutek mojej perory wstępują na mnie „siódme poty”! Nie wiem zresztą, czy to z powodu ważkości tych spraw, czy też dlatego, że sam siebie tą atmosferą aż tak bardzo „nakręciłem” – jednakże jedno wiem na pewno; jeszcze nigdy nikt z taką atencją mnie nie wysłuchiwał..! Ani tym bardziej nigdy moje słowa nie zrobiły na nikim tak piorunującego wrażenia! Więc to może dlatego aż tak bardzo mnie to spłoszyło, że zwiałem do siebie, aby się chwilowo ukryć i uspokoić drżenie rąk, a potem leżąc na koi zaśmiewałem się z tego aż do rozpuku..?! Kto wie – w każdym razie przyznać muszę, że ani na aktora, ani tym bardziej na ludowego trybuna czy politycznego mówcę z pewnością się nie nadaję. A już zwłaszcza wtedy, gdy ktoś rzeczywiście bardzo pilnie mnie słucha… Ach, gdybyż tak było na co dzień, szczególnie w domu… Ot, rozmarzyłem się…
A zatem, moi drodzy, jak widzicie, po początkowej katastrofie udało mi się to wszystko jednak jakoś z czasem pozbierać „do kupki”, posklejać w całość i tak sobie zorganizować pracę, aby choć w jako takim spokoju dotrwać do końca kontraktu. Piszę „w jako takim”, albowiem – jak to zazwyczaj bywa – wszystko jest względne, więc owego spokoju tak całkowicie mieć nie mogłem. Po pierwsze dlatego, że jednak wciąż musiałem się mieć na baczności w związku z tymi wieściami o AIDS, a co za tym idzie, znacznie to ograniczało moje możliwości spędzania czasu na tym statku – praca, mesa, kabina i na tym koniec. No cóż…
A po drugie; kiedy tylko mój poprzednik od nas wyokrętował, to nieomal natychmiast „ożywiło się” nasze singapurskie biuro. Zaraz znajdowało się mnóstwo spraw do załatwienia – oczywiście z gatunku tych „niecierpiących zwłoki” – a to sprawdzić coś w dokumentach, a to w ładowni, a to obejrzeć lub sfotografować jakąś partię ładunku, by potem jak najpilniej wysłać im to wszystko do Singapuru, a to natychmiast (a jakże) zapoznać się z jakimś nowym kompanijnym okólnikiem, a to wytłumaczyć szybko, dlaczego coś na pokładzie „jest zrobione tak a nie inaczej”, itd., itp. Aż do zwariowania, wierzcie mi. Upierdliwość w istocie na najwyższym światowym poziomie.
Poprzednio takimi pierdołami nasi singapurscy szefowie się nie zajmowali, bo i tak dobrze wiedzieli, że na żadną sensowną i wiarygodną odpowiedź liczyć ze strony statku nie mogą, ale teraz „dawali czadu” już na całego, co objawiało się nagłą wzmożoną ilością przychodzących do nas teleksów, których otrzymywaliśmy około 10-15 dziennie! Niektóre z nich, to nawet… na kilka stron formatu A-4, serio! A wszystkie z nich oczywiście „urgent” – pilne, pilniejsze, najpilniejsze lub najpilniejsze z pilnych… Bo innych po prostu nawet wysyłać nie warto – wiadomo, za mała „siła rażenia”, to jasne. Toteż dawali się nam oni dość mocno we znaki, bowiem nieustannie trzeba było na te teleksy odpowiadać - ale jednocześnie przynajmniej wiadomo było, że coś wreszcie na tym statku drgnęło i ożyło…
Zastrzegam jednakże – aby przypadkiem komuś z was do głowy nie wpadło posądzać mnie o jakieś zarozumialstwo – iż to wcale nie dlatego, że to AKURAT JA się tutaj pojawiłem (bo ja jedynie zdołałem wprowadzić tu jakąś przeciętną normalność – zatem, w sumie mało jest w tym mojej zasługi), ale głównie z tego powodu, że wyniósł się stąd wreszcie ten cudak-okrutnik, którego tutaj (WCIĄŻ NIE WIEM JAKIM CUDEM! Może jakiś „pociotek”, którego po prostu z racji nepotyzmu MUSIANO zatrudnić? Tak, to by wszystko wyjaśniało) tolerowano, a którego pojęcie o robocie było niezwykle mgliste i zupełnie nieprzystające do jakichkolwiek cywilizacyjnych standardów…
A zatem, skoro już z grubsza wiemy jak się na tym statku zagospodarowałem, to chyba już najwyższa pora zawinąć do kolejnego portu na trasie naszej podróży, nieprawdaż..? Prawdaż. Tak więc, zaglądamy do Sri Rachy…
louis