BATAM - Indonezja - Listopad 2001
Przywieźliśmy tutaj z Hamburga kilkaset ton stalowych i żeliwnych rur wodociągowych, za który to ładunek lokalni stevedorzy zabrali się niezwłocznie, już kilkanaście minut po naszym zacumowaniu. Sądziliśmy zatem, że skoro są oni aż tak chętni do tej roboty, to pójdzie im ona dość szparko i nie będziemy musieli tutaj zbyt długo zabawiać, co byłoby z całą pewnością z korzyścią dla naszych biednych oczu i nozdrzy, jako że w całej okolicy unosił się tam jakiś przedziwny „ciężki” smog.
Powietrze wręcz przepełnione było tam jakąś stosunkowo gęstą mgiełką czegoś, co wprost okropnie dawało się nam we znaki – cały czas smród był ledwo co do wytrzymania, a jeszcze w dodatku wyciskało z naszych oczu łzy. Postój w tym porcie stał się zatem dla mnie prawdziwym koszmarem, a przez te około dwa dni, które tu spędziliśmy, z tego powodu nawet mi się na żaden spacerek do miasta iść nie chciało, pomimo tego, iż dysponowałem wtedy dość sporą ilością wolnego czasu. Tfu..!
Oczywiście nie omieszkałem wypytać tubylców cóż to w ogóle takiego jest, co to za dziwaczna zawiesina w powietrzu się unosi, która aż tak bardzo nam wszystkim uprzykrza życie, na co od razu dostałem od nich konkretną odpowiedź – to były wyziewy pochodzące z jakiejś położonej niedaleko chemicznej fabryki. „A czy one przypadkiem nie są trujące?” – drążyłem dalej. Odpowiadano, że PODOBNO nie, że jedynie mocno śmierdzą i mają właściwości gazów łzawiących. No cóż, tylko współczuć tak paskudnego sąsiedztwa. Jak oni tam w ogóle mogą żyć..?!
Jak już wspomniałem, z tej właśnie przyczyny mieliśmy ogromną nadzieję, iż robotnicy z naszym ładunkiem szybko się uporają, abyśmy czym prędzej mogli z tego zadymionego miejsca uciec, ale niestety już po kilku pierwszych „hiwach” tych rurek okazało się, że nasze oczekiwania są jednak nazbyt optymistyczne, ponieważ miejscowi robotnicy dosłownie „na wyprzódki” – jeden przez drugiego – jakby „starali się” udowodnić, że na tej robocie znają się bardzo mało, albo i nawet w ogóle! Uff, mówię wam moi drodzy, co tam się wkrótce podczas tego wyładunku zaczęło dziać!
No, po prostu, gdybym w jakiś inny sposób tytułował kolejne rozdziały mych „Wspominek”, to być może ten niniejszy nazywałby się „tańczący z rurami” lub jakoś podobnie. Tak, bo to w istocie był istny pogrom! Wskutek bardzo nierozważnej pracy Stevedorów wiele wiązek tych rur zostało porozrywanych, co i rusz zatem spadała z „hiwu” jakaś pojedyncza sztuka, częstokroć jednak nawet i po kilka naraz (a podkreślę, iż taka rurka to „nie w kij dmuchał” – to elementy o długości kilku metrów i wadze 100-200 kilogramów każda!), które uderzały potem z impetem w nasz pokład, lub już na zewnątrz statku w podłoże kei, doznając przy tym – co oczywiste – wręcz przeogromnej ilości uszkodzeń.
Lecz nam, choć usilnie próbowaliśmy, za nic w świecie nie udawało się tego dziwacznego procederu przerwać. Robotnicy ci mieli bowiem po prostu tak niskie kwalifikacje, i tyle. Cóż więc można było począć, skoro tylko tak robić to potrafili..? „Ale cóż – myślałem sobie wtedy – jeżeli sami chcecie mieć na swojej wyspie tak pokiereszowane wodociągi, to róbcie tak dalej. Wszak, co nas to może obchodzić, skoro i tak statek odpowiedzialności za to nie ponosi..?”
Toteż, właśnie tak było – oni „robili tak dalej”, i już! Z tym że, niestety, taki nieudaczny i pełen awarii sposób tejże roboty powodował bardzo często dużą stratę czasu, długie przestoje „mnożyły się wręcz jak króliki”, bo przecież po każdej takiej „zrzutce” musiano te rury z powrotem „do kupy” pozbierać, zanim je w końcu w komplecie z ładowni na brzeg zabrano, a my mogliśmy tylko zgrzytać ze złości zębami, nie mogąc doczekać się chwili, kiedy wreszcie z tego zatrutego powietrza się wydostaniemy.
Jednakże, podobno nawet i sam pobyt w piekle ma swój koniec, toteż drugiego dnia postoju, wczesnym wieczorkiem doczekaliśmy wreszcie finału tego koszmaru, z wielką ulgą klarując statek, rzucając cumy i odpływając stamtąd w siną dal, z niezmierną radością pozostawiając za swoją rufą ten gęsty cuchnący smog, tych niekompetentnych robotników oraz ich aroganckich, wręcz chamskich szefów-foremanów. Zatem, pa pa śmierdzący porcie Kabil (to inna nazwa Batam) – obym już tu nigdy więcej w moim życiu nie zabłądził..!
A zatem, przed nami Wietnam. Najpierw położony w jednej z odnóg delty Mekongu port Phu My, a potem stolica tego kraju, Sajgon. Jak zapewne sobie przypominacie, póki co ten „wietnamski temat” mamy już na kartach mych „Wspominek” wyczerpany, opisałem już bowiem tamte pobyty dość szczegółowo, toteż czym prędzej się stąd zabieramy, udając się w kierunku Tajlandii, do aż trzech kolejnych w tym kraju portów.
Pierwszym z nich był Ko Si Chang – pamiętacie ów rozdział, w którym opisywałem wizytę na naszym statku wielu członków rodzin naszych tajskich załogantów oraz te wręcz niekończące się wspaniałe wyżerki przy wspólnym stole? Ach, pozwólcie, że jeszcze raz na owo wspomnienie sobie z przeogromną lubością westchnę: mniam, mniam, mniam…
A potem była Sri Racha, gdzie podczas postoju przy kei ten cudowny „festiwal smaków” trwał dalej, co rzecz jasna także – jak mniemam – z rozdziału o tym porcie zapamiętaliście. Przypominacie sobie bowiem opisy tej katorżniczej pracy ludzi zatrudnionych przy czyszczeniu naszych lateksowych zbiorników? Tak, to było właśnie wtedy…
No a później była już stolica tego pięknego kraju, Bangkok, dokąd zajechaliśmy po kilka tysięcy ton ryżu, który wsypać nam zamierzano luzem do naszej „jedynki”, jako ładunek do holenderskiego Amsterdamu. A zatem, w następnym rozdziale zapraszam was do Bangkoku…
louis