Geoblog.pl    louis    Podróże    Z Antwerpii na Celebes    Bangkok - Tajlandia
Zwiń mapę
2020
03
maj

Bangkok - Tajlandia

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
BANGKOK - Tajlandia - Grudzień 2001

Moi drodzy, moim zamierzeniem jest, aby rozdział ten jednak zbyt długi nie był, jako że przecież obiecywałem wam już, że zawsze starać się będę jak najzwięźlej moje pobyty w kolejnych portach opisywać, aby was nie zanudzić, ani nie wdawać się w zbyt długie dygresje. Toteż od razu zaznaczam, iż tym razem żadnych szczegółowych opisów tego miasta czynić nie będę, gdyż na szczęście kiedyś już tego dokonałem, gdy zawitałem do Bangkoku na drugi kontrakt u tego samego armatora (a było to we Wrześniu 2002 roku), robiąc tutaj przed moim zaokrętowaniem tajlandzkie świadectwo zdrowia.
Zajmę się więc teraz tylko dwoma tematami – i to w dodatku niemal w ekspresowym tempie – co zresztą, jak podejrzewam, również spotka się z waszą aprobatą. Wszakże, nudzić się na pewno nikt z was zamiaru nie ma, mam rację..? Toteż obiecuję, że będzie ciekawie.
Pierwszym wątkiem jest właśnie ten wspomniany ryż i jego załadunek. Otóż, mycie i czyszczenie naszej ładowni No1 „pod ryż” zaczęło się już w Sri Racha, a zadanie to okazało się robotą wręcz koszmarną. Nasi marynarze tyrali przy tej pracy nieomal jak przysłowiowe robocze woły, doprowadzając grodzie, burty i dno ładowni do takiej czystości, że ich stanu nie powstydziliby się nawet i mieszkańcy magnackiego pałacu. No, po prostu, wszystko lśniło tam wtedy jak wypucowane meble na tzw. „wysoki połysk”.
No tak, ale niestety nawet i to dla zajmującego się dozorem tej pracy przedstawiciela Załadowcy okazywało się niewystarczające. Facet ten co i rusz do czegoś się przyczepiał, wiecznie był niezadowolony z rezultatów tej roboty, aż trzy razy nam tej ładowni odebrać nie chciał, nasi chłopacy musieli więc wciąż te wyimaginowane przez niego braki poprawiać, niemalże „liżąc” stalowe płyty dna ładowni, szorując je częstokroć nawet… wodą z mydłem, aby tylko zadośćuczynić wymaganiom tego uparciucha. Ot, bo akurat takie miał ten Inspektor żądania. Czy też może raczej „widzimisię”.
Zmarnowaliśmy zatem na tę robotę z dobre dziesięć godzin (sic!) więcej, aniżeli powinniśmy, zanim wreszcie załadunek mógł się rozpocząć, co nastąpiło dopiero rankiem następnego dnia. Noc więc była całkiem spokojna, zaś rano…
No właśnie… A rano spotkała mnie niezwykle miła niespodzianka! Otóż, zostałem zaproszony przez kilku naszych zamieszkałych na stałe w Bangkoku Tajów na szczególnego rodzaju wycieczkę, którą wspólnie zorganizowali, właśnie dla mnie oraz naszego Kapitana. Miała to być przejażdżka motorówką, która była własnością kolegi jednego z naszych marynarzy, po tzw. „mieście na wodzie”, niezwykle specyficznej dzielnicy Bangkoku, co oczywiście nie tylko że było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale i nawet wręcz prezentem od losu. Jak więc sądzicie, długo się nad przyjęciem tegoż zaproszenia zastanawiałem..?
Ależ oczywiście, że nie! Wszak to jasne jak słońce, że ochotę na tę wyprawę wyraziłem od razu! Ba, mało powiedziane - jak tylko się o tym dowiedziałem, to dosłownie „w try miga” do tego wypadu się przygotowałem, rezygnując nawet ze śniadania, aby tylko choćby i pojedynczej minutki z przeznaczonego na tę podróż czasu nie uronić! Nasz Stary zresztą także zareagował podobnie, więc już po zaledwie kwadransie obaj staliśmy już „zwarci i gotowi” przy trapie w oczekiwaniu na wspólny wymarsz do miasta. Najpierw do portowej bramy, przy której czekał na nas prywatny samochód jednego z pomysłodawców tej eskapady, który podrzucił nas szybko nad rzekę, w miejsce, gdzie czekała już na nas ta wspomniana motoróweczka. Ach, co wspaniała niespodzianka! Rety, ależ byłem wtedy podekscytowany..!
No i co..? – zapytacie – I jak było..? Ludzieeee, toż to prawdziwy cud świata! Komuś, kto tam nigdy osobiście nie był, wyobrazić sobie wygląd tych dzielnic będzie wręcz niemożliwością – nawet gdybym nie wiem jakich słów w moich relacjach do zobrazowania tego wszystkiego, co tam można spotkać, użył. Bo po prostu chyba żadne opisy tegoż specyficznego piękna oddać nie są w stanie. A już tym bardziej te tworzone moją własną ręką. Temu zadaniu chyba nawet i sam Sienkiewicz by nie podołał.
Moi drodzy, jeśli powiem, że to była prawdziwa uczta dla oczu, to i tak z całą pewnością powiem za mało! To jest cud! Przepływająca przez Bangkok rzeka Chao Praya tworzy w tym miejscu kilka niezbyt głębokich rozlewisk, ponadto jest tu także kilka mniejszych dopływów, które wpadają do głównej rzeki akurat na terenie miasta, a jeszcze w dodatku cały ten teren poprzecinany jest gęstą siecią najrozmaitszych rozmiarów kanałów. Wyobrażacie sobie zatem, że właśnie na tym szczególnego rodzaju obszarze stoi sobie cała masa domków, domeczków, bud, budeczek, szopek, małych budyneczków przypominających wiaty lub nasze poczciwe ogrodowe altany, itd., itp..? Widzicie to jakoś..?
Rzecz jasna, są one w swej zdecydowanej większości pobudowane na wbitych w dno rzeki palach, do których to miejsc dostać się można oczywiście tylko od strony wody. Kręci się więc tu ciągle wprost nieprzebrana liczba wszelakiego typu pływających jednostek – od „poważnej” wielkości statków, poprzez średnich rozmiarów stalowej lub jedynie drewnianej konstrukcji promów lub barek, aż po zwykłe wiosłowe łodzie lub czółenka na tzw. „pagaje”, zaś mnogość tych łodzi, łódek i łódeczek każdemu europejskiemu obserwatorowi tego życia aż dech w piersiach zapiera. Wierzcie mi, to iście niesamowite przeżycie.
No i te bajeczne kolory! Ten ruch, wieczna „krzątanina” na powierzchni wody tej ogromnej masy łodzi! Ten gwar pływających bazarów, gdzie wprost z jakiejś łódeczki można nabyć przeogromne bogactwo miejscowych owoców czy lokalnych wyrobów ludowych! Te przedziwnie wyglądające (zupełnie odmienne zresztą niż we włoskiej Wenecji) wąskie „wodne ulice”, po których nieustannie przeciska się we wszystkie strony wielobarwny tłum mieszkańców tej dzielnicy oraz odwiedzających ją turystów! Te knajpki „pod gołym niebem” lub pod dużym kolorowym parasolem, zlokalizowane albo tuż przy brzegu, albo wręcz bezpośrednio na jakiejś większej łódce, gdzie nawet lurowate piwo smakuje wprost wybornie! No i ten natłok wszelakich oferowanych do sprzedaży turystom towarów – kapelusze, wachlarze, buty, ciuchy, itd., itp.… Ach, cóż to jest za specyficzny świat..! Nawodne królestwo, raczej biedniejszej warstwy tajskiego społeczeństwa, zamieszkałej w swych przeuroczych domostwach, których głównym budulcem jest oczywiście najbardziej tu dostępne drewno bambusa. Cud, raj i prawdziwa uczta dla oczu!
Nasza przejażdżka po tej dzielnicy trwała wprawdzie niezbyt długo – było tego bowiem niecałe trzy godzinki – ale i tak szczerze przyznać muszę, że jednak w zupełności mi to wystarczyło. Wycieczką tą – co oczywiste – byłem wprost oczarowany, miejsce to wywarło na mnie niezwykłe wrażenie, powracając zatem na statek czułem się wręcz przewybornie – jak ktoś, kto nagle zupełnie nieoczekiwanie dokonał w swym życiu całkiem nowego odkrycia. Eeeech…
Następnego dnia rano załadunek ryżu już zakończono, a zaraz po zamknięciu i zabezpieczeniu ładowni wyruszyliśmy w dalszą drogę – w kierunku Borneo…

W drodze do Timoru Wschodniego (gdzie, przypominam, wyładowaliśmy w Dili te dwa patrolowe okręciki z Lizbony) „zahaczyliśmy” jeszcze o położoną na wschodnim wybrzeżu Borneo Samarindę (o czym również w osobnym rozdziale o tym porcie napisałem), by po około trzech tygodniach powrócić znowu do Tajlandii, tym razem już tylko do Sri Racha.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020