SRI RACHA - Tajlandia - Grudzień 2001
A po co w ogóle tu zajechaliśmy..? Otóż, zjawiliśmy się tutaj po ładunek tzw. „project cargo”, dość dużych rozmiarów stalowe kratownice i jakieś inne dziwne nieregularnych kształtów konstrukcje z przeznaczeniem do Algierii, a który to ładunek stawialiśmy bezpośrednio na nasze górne pokłady oraz na klapy ładowni No3, dokładnie w miejsce zwolnione już przez te timorskie wojskowe okręty. Załadunek tego „ustrojstwa” potrwał aż dwa dni, jako że operacje te nie były jednak zbyt łatwe, jak i również ich późniejsze mocowanie okazało się dość długotrwałe.
Na szczęście, cały ten załadunek odbywał się pod ścisłym nadzorem specjalnego Supercargo, przedstawiciela producenta tych ciężkich elementów (jakiejś miejscowej huty), toteż dla mnie osobiście było to niezwykle pożądanym wtedy ułatwieniem. Miałem bowiem dzięki temu dla siebie nieco wolnego czasu - choć jedynie w pierwszy dzień, zanim jeszcze ów załadunek na dobre się nie rozkręcił, ale to także było coś – co oczywiście całkiem przyzwoicie wówczas wykorzystałem.
Moi drodzy – i w tym miejscu muszę zamieścić pewne, dość dziwne zresztą wyjaśnienie. Otóż kiedyś, na końcu rozdziału o tym samym porcie – o Sri Racha właśnie – napisałem, że gdy zjawiłem się tutaj ponownie (czyli właśnie teraz, już w Grudniu 2001 roku, kiedy przybyliśmy tu drugi raz w tej samej podróży), to ze statku nawet na zwykły spacerek już nie wychodziłem. Jednakże, jak sobie właśnie przy okazji przekopywania się przez moje notatki przypomniałem, niestety to wcale prawdą nie było. Jakżeż mogłem zapomnieć wtedy o mojej ówczesnej wyprawie do Pattaya i Rayong (krótkiej wprawdzie, ale za to dość „treściwej”), dokąd mnie któryś z marynarzy swym gruchotem podrzucił..?! No jak to w ogóle możliwe, że wówczas wyleciało mi to z głowy..?! Czyżbym wtedy niezbyt dokładnie swoje własne zapiski czytał lub, po prostu, zwyczajnie to przeoczyłem..?
No cóż, cokolwiek by nie było tego stanu rzeczy powodem, to na szczęście teraz mam okazję szybko ten błąd naprawić i wszem i wobec uroczyście oznajmić – jak zwykle się tym chwaląc, a jakże – że jednak tam wówczas coś całkiem ciekawego przeżyłem i zobaczyłem. Było tego wprawdzie niezbyt dużo, a i nawet sama wyprawa, jak już zaznaczyłem, zbyt długo nie trwała – bo chyba zaledwie ze trzy godzinki – ale sądzę, że i tak chociaż krótko o tym wspomnieć jednak warto.
Zajrzałem wtedy bowiem do niezwykle ciekawego parku, w którym dla turystów przygotowano kilka bardzo interesujących atrakcji – między innymi, pokazy tresury małp, zaklinanie kobry, przejażdżki na słoniach czy własnoręczne karmienie krokodyli. Wszystkiego tam zatem chciałem osobiście popróbować i doświadczyć – stanąć oko w oko z groźną kobrą, obejrzeć znakomite „występy” małych małpek, podać krokodylowi na długim kiju (jak na wędce) kawałek porąbanego uprzednio kurczaka, by potem patrzeć z dreszczem emocji jak on to łapczywie pożera oraz pojeździć na słoniu, ale niestety z braku czasu wszystkich tych pomysłów zrealizować mi się nie udało.
To znaczy – pokazy z kobrą oraz z małpkami „zaliczyłem” (fajne jak diabli!), pływającej w specjalnym baseniku krwiożerczej bestii truchło kurczaka do pożarcia też podałem (był to jednak dosłownie ułamek sekundy jak go capnął – i już po wszystkim! Nawet się temu dobrze przyjrzeć nie zdążyłem!), natomiast na wyprawę na grzbiecie słonia już mi czasu… i pieniędzy nie stało. Nie byłem wtedy jednak tym zbytnio rozczarowany, jako że wszystkie te atrakcje jednak dość sporo kosztowały, toteż nawet i bez specjalnego żalu z ujeżdżania elefanta zrezygnowałem, mając nadzieję, że jeszcze kiedyś tu powrócę i ten „okropny w mych turystycznych podbojach brak” nadrobię. Wróciłem więc na statek w sumie zadowolony, rzucając się od razu w wir załadunkowej roboty, która drugiego dnia się zakończyła i już mogliśmy udawać się w dalszą drogę na południe Azji.
Jednakże, jeszcze tak z kronikarskiego obowiązku zaznaczę (czytać: ponownie się będę chwalił), że w istocie - dużo później wprawdzie, ale jednak - te moje nadzieje na powrót w to miejsce się spełniły, ponieważ do tegoż parku zawitałem dokładnie w Wielkanocną Niedzielę 2010 roku i właśnie wtedy wreszcie to moje wówczas niespełnione marzenie zrealizowałem. Czyli, przejechałem się wtedy na dość dużym słoniu, która to przejażdżka zresztą zakończyła się dla mnie… podrapaną przez jakieś gałązki twarzą (tak!), kiedy to mój ociężały rumak skręcił nagle ze swej trasy w gęste zarośla, aby tam – zupełnie wbrew woli jego właściciela, który naszym „pojazdem” wtedy powoził! – pożywić się jakimś zielskiem, które zrywał „pełnymi garściami” swą trąbą i z lubością potem do swej paszczy wkładał, zanim go wreszcie jego „woźnica” z powrotem na pożądaną drogę nie sprowadził. Oj, fajne to było, fajne. Podobało mi się! Nawet pomimo tych odczuwanych na swej twarzyczce, zadawanych mi przez cienkie gałązki bolesnych razów…
Opuszczamy Sri Racha i jedziemy na południe…
I ponownie, już drugi raz w tej samej podróży, „zahaczamy” o największą wyspę Indonezji, Borneo. Tym razem zaglądnęliśmy do położonego na jej południowym wybrzeżu portu Banjarmasin. O tym miejscu również już kiedyś odpowiedni rozdzialik stworzyłem, toteż oczywiście już się tutaj na kartach tych „Wspominek” zatrzymywać nie będziemy. Kierujemy się więc jeszcze dalej na południe, do leżącego na Jawie, u wybrzeży Morza Bali, malutkiego portu Probolinggo.
louis