PROBOLINGGO - Indonezja - Grudzień 2001
Zjawiliśmy się tutaj po ładunek niewielkich partii zwijanych w role płatów kauczuku, drewnianych sklejek oraz zwykłej surowej tarcicy – cały ten towar z przeznaczeniem do angielskiego Tilbury. Było tego wszystkiego w sumie rzeczywiście niezbyt wiele, ale i tak załadunek potrwał tutaj aż trzy dni. I bardzo fajnie, bowiem porcik ten okazał się dla nas miejscem bardzo spokojnym, gdzie udało nam się wygospodarować nieco wolnego czasu, który bardzo sensownie wykorzystaliśmy.
Około południa przycumowaliśmy do niewielkiej (ba, wręcz miniaturowej) kei, na której stały już wszystkie przygotowane dla nas do wzięcia stąd paczki, wiązki i te kauczukowe role, ledwo się zresztą na tym małym nabrzeżu mieszcząc. Miejscowi stevedorzy prawie od razu zabrali się za robotę, ale – jak już zauważyłem – zajęła im ona trzy dni, jako że szło im to wszystko trochę opornie i niezbyt zgrabnie.
Jednakże, mimo ich niespecjalnie wysokich w tej pracy umiejętności, do żadnych poważniejszych incydentów podczas załadunku nie dochodziło – ot, zaledwie raz zdarzyło się, że jedna z kauczukowych rol spadła im z podwieszonej pod nasz rener siatki, odbijając się potem od kei, o którą z wielką gracją „pacnęła”, w sposób nieco niekontrolowany (no, jak to kauczuk ma w zwyczaju, wszak wszyscy dobrze wiemy jak się potrafią zachowywać po odbiciu od podłoża sprężyste kauczukowe piłeczki, prawda..?) przez krótką chwilkę podskakując, co rzecz jasna spowodowało mały popłoch w szeregach robotników, którzy natychmiast rozpierzchli się we wszystkie strony jak stadko spłoszonych ptaków. Ale na szczęście nikomu nic się nie stało, a nawet rzec można, iż robotnicy niespecjalnie się tym przejęli.
Moi drodzy, wspomniałem o wolnym czasie, który tutaj w prezencie od losu dostaliśmy – jak więc go wykorzystaliśmy..? Otóż, drugiego dnia postoju zorganizowaliśmy sobie wieczorem na rufie dość długą „nasiadówkę” przy rozpalonym tam grillu oraz przy „czymś głębszym wyskokowym”, nawet pomimo faktu, że przecież w muzułmańskiej Indonezji raczej nie jest to mile widziane – w wielu portach wręcz kategorycznie zabronione. Tutaj jednakże, już nawet sam nasz Agent nas do takiego relaksu namawiał, zapewniając gorąco, że nic nam z tego powodu ze strony miejscowych władz nie grozi, co rzeczywiście okazało się prawdą. Spędziliśmy więc wtedy w tym porciku przemiły towarzyski wieczorek, podczas którego godzinami toczyły się nasze „długie Polaka z Azjatami rozmowy”.
A dlaczego w ogóle o tym wspominam..? – zapytacie – Czy to mało razy poruszałem już temat takowych bibek..? Czyżby akurat wtedy wydarzyło się coś szczególnego, na tyle istotnego, ażeby ponownie do tego tematu powracać..? Toteż odpowiadam: tak, zaistniało coś, co… najpierw w pewnym sensie zbiło mnie z tropu, po chwili nieco zadziwiło, a na sam koniec już jedynie mocno rozbawiło.
Otóż, w pewnej chwili zaproponowałem moim współbiesiadnikom zmianę puszczanej wtedy przez Tajów muzyki, która – wstyd się przyznać, ale w istocie tak było – już powoli zaczynała działać mi na nerwy. Te wschodnioazjatyckie dźwięki są przecież czasami „na dłuższą metę” nie do zniesienia dla europejskiego ucha, dlatego też poprosiłem o coś innego, szczerze przyznając, iż mnie to po prostu nieco drażni. „Sorry więc, ale dajcie coś innego, OK..?”
No cóż, skoro sam chciałem, to doczekałem się. Bo oto natychmiast zostałem „skontrowany” z kolei ich propozycją, abym w takim razie przyniósł na rufę coś swojego – ot, na przykład coś polskiego, jeśli z sobą w ten rejs swą własną muzykę z domu zabrałem. „Tak tak, przynieś, bo my też z wielką chęcią czegoś europejskiego byśmy posłuchali.”
Toteż przyniosłem… Ufff, bodajbym wtedy milczał, z tą moją „europejską muzyką” się nie wychylając! Bo oto puszczam im Budkę Suflera i... już po kilku taktach jestem świadkiem wprost gigantycznego wybuchu śmiechu! Tak, niestety, ale właśnie tak moi azjatyccy koledzy wówczas zareagowali (przypominam, na tym statku byłem jedynym Europejczykiem pośród ponad 40 załogantów tylko z Azji) – gremialnym śmiechem. I to wszyscy naraz, jakby się zmówili! Ale cóż, akurat tembr głosu wokalisty tego zespołu (wszyscy oczywiście dobrze wiemy o kogo chodzi) okazał się z kolei dla nich również nie do zniesienia, tym razem rzecz jasna – tak dla odmiany, a jakże – dla ucha azjatyckiego..! Ufff…
No proszę – i kto by pomyślał..? Wszyscy doskonale Budkę znamy, lubimy i z chęcią jej słuchamy, bo przecież ich piosenki rzeczywiście są niezłymi przebojami, a głos wokalisty jest naprawdę nietuzinkowy, ale – czego właśnie doświadczyłem – już nie w azjatyckim odbiorze! Ba, mało tego – dla tych ludzi ten śpiew przypominał… kwakanie kaczek, jak mi to szybko wyjaśnili, właśnie tak „przeuroczo” to nazywając! Hmmm, no cóż, zatem sorry chłopaki, „zabieram zabawki” i zaniosę je z powrotem do kabiny. Bo i cóż innego można było w tej sytuacji począć – oni wszyscy mieliby słuchać „polskiego kwakania” czy tylko ja jeden jedyny ich „azjatyckiego miauczenia”..? Ha, ha, ha…
No i co wy na to, Moi Drodzy Czytelnicy..? Niezły gips, prawda..? Chyba jednak niezbyt przyjemne zderzenie dwóch zupełnie od siebie odmiennych Kultur, czyż nie..? Nawet w tak błahej w sumie dziedzinie. Ale cóż, przynajmniej było wesoło…
No i jeszcze jeden krótki wątek na zakończenie tego rozdziału. Otóż, podczas jakiejś drobnej pracy na pokładzie tuż przy zrębnicy ładowni, jeden z naszych marynarzy dość poważnie się skaleczył w swoją lewą nogę. To znaczy, zawadził on wtedy o coś tak niefartownie, że przeciął sobie skórę na łydce – i to tak głęboko, że natychmiast pojawiło się dość obfite krwawienie. Rana na szczęście zbyt rozległa nie była – owszem, głęboka, ale jednak mała – w sumie więc krwawienie z niej okazało się łatwe do zatamowania – i to nawet w całkiem krótkim czasie – z tym że…
No właśnie… Przyznam, że przyglądając się wtedy tym zabiegom poczułem naprawdę spore zdziwienie. Tak, bowiem okład jaki mu do tej rany któryś z portowych robotników od razu przyłożył, widziałem absolutnie pierwszy i… jak dotąd ostatni raz w swoim życiu. Bo wiecie co ten człowiek naszemu marynarzowi zaaplikował..? To był pęk jakichś dużych czerwonych kwiatów, które położył mu bezpośrednio na otwartą ranę, a potem mocno je jakimś owiniętym dookoła łydki sznurkiem przywiązał.
Ja oczywiście natychmiast nie omieszkałem go wypytać, co „to-to” w ogóle jest i jakie te kwiatki mają działanie, na co otrzymałem odpowiedź, iż są to płatki kwiatów rośliny o nazwie Euphorbia, które mają zbawienny wpływ na odkażanie wszelkich ran skóry, przyspieszając nawet ich gojenie. No, ciekawe… Wiele miesięcy później, kiedy już bawiłem w domu na swym urlopie, któregoś dnia właśnie o tych kwiatach sobie przypomniałem i rzecz jasna od razu sprawdziłem to w encyklopedii. Odpowiednie hasełko odszukałem, przekonując się, że istotnie jeszcze w niektórych regionach azjatyckiego Dalekiego Wschodu aż po dziś dzień stosowane są takowe metody leczenia, oparte jedynie o bogactwo lokalnej przyrody. Dokładnie zresztą tak samo jak to ma miejsce także i u nas, gdzie jeszcze wiele osób zdecydowanie bardziej woli „parzyć sobie rozmaite ziółka” typu rumianek, dziurawiec czy lebiodka zamiast stosować leki nowoczesnej medycyny.
Opuszczamy Jawę i ruszamy dalej…
louis