W grudniu roku 2008, zaraz po wyjściu z San Antonio w Chile, w którym to porcie dokonaliśmy całkowitego rozładunku statku, rzuciliśmy kotwicę na redzie Valparaiso, bo musieliśmy tam odczekać około miesiąca, jako że dzień wcześniej otrzymaliśmy wiadomość, że z aktualnego naszego charteru wypadamy, do Chin i Korei już nie wracamy, a zamiast tej dotychczasowej linii wchodzić będziemy w serwis północnoamerykański – z Zachodniego Wybrzeża Ameryki Południowej do USA i z powrotem. Nasza kolejka w nowym charterze wypadała wówczas dopiero na koniec grudnia, stąd ta konieczność dłuższego oczekiwania na tym kotwicowisku.
No i dobra nasza, bo przecież dla wszystkich marynarzy to niezwykła okazja do solidnego wypoczynku oraz do… powędkowania w oceanie, jeśli już trafiła się taka gratka postoju na jakimś bogatym w ryby akwenie. A akurat te wody są wyjątkowo bogate w ewentualne połowowe zdobycze, toteż również i nasza załoga w pełni z tej możliwości korzystała. Łowiliśmy więc dosłownie codziennie całe mnóstwa ryb, ale i także wiele kałamarnic i kalmarów, a z kolei w tej dziedzinie naszych trofeów z dnia na dzień biliśmy rekord za rekordem.
Proszę więc zwrócić uwagę na niektóre nasze „osiągi”. Na zdjęciach uwieczniliśmy właśnie moment świeżego wyłowienia trzech niezłej wielkości kałamarnic – jedną złapał Bosman, miała ona prawie 20 kg, drugą Pokładowy Kadet, natomiast moim osobistym wyczynem był okaz ważący dokładnie 16,5 kilograma! Ale się wtedy pyszniłem! Bo owszem, w naszych polskich jeziorach udawało mi się kiedyś łapać rybne nawet i kilkukilogramowe sztuki, ale złapać na własną wędkę morskiego stwora o aż takiej wadze..?
Na koniec dodam jeszcze, że nasi Filipińczycy byli mistrzami w przyrządzaniu wszelakich „owoców morza”, więc także i te kałamarnice ze smakiem przez kolejne tygodnie jadaliśmy. Wierzcie mi, one naprawdę są pyszne.
louis