No to dzisiaj kolejna „porcyjka” moich pamiątek…
Fotki 1, 2, 3 i 4 – jest to przedziwnie wyglądająca rzeźba wykonana z jakiejś egzotycznej żywicy, jest niezwykle twarda i ciężka. Przedstawia chyba jakiegoś wędrowca (?) wraz z towarzyszącym mu smokiem. Przyznam szczerze, że zupełnie nie kojarzę jej ewentualnej symboliki. Motyw jest na pewno chiński lub japoński (poznać można po napisach na worku „wędrowca”), ale ja kupiłem tę figurkę w Tajlandii.
Fotki 5, 6, 7 i 8 – jest to zwykły gliniany bębenek z naciągniętą na jego szczyt wielbłądzią skórą. Fajny zgrabny gadżecik – i rzeczywiście można na nim „zagrać”! Wyhandlowałem go oczywiście w Tunezji – jak sam napis na to wskazuje – od jakiegoś arabskiego portowego robotnika w Bizercie. A dałem za ten bębenek – uwaga! – tylko jedno jedyne zwykłe mydełko oraz… kiść bananów! (Byłem wtedy na chłodniowcu, przywieźliśmy tam banany z Ekwadoru, więc każdy załogant miał wówczas tych owoców dosłownie „po sufit”. Armator bowiem nam pozwalał na „częstowanie się” nimi z ładowni, jako czymś w rodzaju deputatu.) Ech, ależ to były czasy, no nie?
Fotki 9 i 10 – tym razem typowy przykład zdecydowanie „mocno prymitywnego” ludowego rzemiosła w Peru. Po lewej to oczywiście mała kamienna siekierka, po prawej natomiast to… korek do butelki, wykonany z jakiegoś lekkiego drewna. Prymitywne „to-to” i kiczowate aż oczy bolą, ale po te dwa dolarki za sztukę dać mogłem, prawda..? A tegoż nabytku dokonałem w peruwiańskim Chimbote.
Fotki 11, 12 i 13 – oryginalne lalki japońskie, dwóch samurajów i gejsza. Lalki wykonane z jakiejś dziwnej kruchej żywicy, która w dotyku i z wyglądu przypomina szkło. Wszystkie laleczki ubrane są w szatki z jedwabiu, dość misternie uszytych. Wszedłem w posiadanie tych figurek w dość specyficzny sposób – mianowicie, były one prezentem dla statku od Żeglugowej Agencji w porcie Nagoya, dokąd regularnie zawijaliśmy, ale kiedy nagle nasz statek został przez Armatora wysłany na złom do Alangu w Indii, to zgodnie z tradycją aktualna załoga zachowywała dla siebie co ciekawsze rzeczy z wyposażenia statku, bowiem „na żyletkach” Hindusi takich rzeczy i tak nie potrzebują.
Czyli, na przykład, ten czy ów zabierał sobie na pamiątkę sekstant, lornetki, lunety, koło sterowe, mapy, itd., itp., mnie natomiast przypadły wówczas w udziale właśnie te laleczki (których zresztą i tak nikt nie chciał), które do tamtej pory stały sobie grzecznie w jakiejś szklanej gablotce w oficerskiej mesie. Z mojego „przydziału” byłem rzecz jasna dużo bardziej zadowolony, aniżeli, powiedzmy, z jakichś starych map nawigacyjnych, lekarstw czy jakiegokolwiek nawigacyjnego przyrządu.
Fotki 14 i 15 – to chyba jedno z moich najważniejszych trofeów jakie posiadam, ponieważ widzianą na zdjęciach muszlę pacyficznego ślimaka Trytona… wyłowiłem sam osobiście, wyciągając tę zdobycz z głębokości niemal 4 metrów! To znaczy, wyłowiłem wówczas nie samą muszlę, ale również z jej „zawartością”, czyli ze ślimakiem.
Te dziwne podmorskie łowy urządziliśmy sobie w niewielkiej zatoczce na Nowej Kaledonii, nieopodal portu Noumea, gdzie wtedy nasz statek zawinął. Byliśmy wówczas w sześć osób na małej skalistej plaży, a nurkując natknęliśmy się na dnie na dość sporą, bo aż kilkunastoosobnikową grupę tych ślimaków – i w dodatku jeszcze o wcale niebagatelnych rozmiarach, a to jednak rzadkość.
Nurkowaliśmy więc sobie po kolei i wyciągnęliśmy na brzeg z 7-8 takowych okazów, które potem nasz statkowy „preparator” (jeden z marynarzy był takim hobbistą od muszli i doskonale znał się na rzeczy) odpowiednio oczyścił, czymś zakonserwował, itd. Mam więc swoją własną morską zdobycz, mierzącą zresztą, nie bagatela, aż 38 centymetrów długości!
Przy okazji, małe wyjaśnienie – aby się nikt nie czepiał. Otóż, w obecnych czasach przywiezienie skądś z zagranicy i wwiezienie do naszego kraju czegokolwiek tego typu, pochodzenia „odzwierzęcego”, jest absolutnie zabronione (już nawet nie wspominając o osobistym łowieniu gatunków takich zwierząt i ich późniejszym „mordowaniu”!), co oczywiście wiąże się z ustaleniami waszyngtońskiej Konwencji CITES z 1973 roku, ale jeszcze wtedy – a były to wczesne lata 80-te minionego stulecia – żaden polski celnik nawet na to nie spojrzał. Wtedy jeszcze można było zupełnie bez przeszkód przywozić z zagranicy na przykład muszelki, koralowce, itd., itp., nie narażając się na jakąkolwiek karę. Owszem, już wtedy rekwirowano na granicy Polski wyroby z kości słoniowej, rogi nosorożców, wyroby z krokodylej lub wężowej skóry, jednakże absolutnie nikt jeszcze nie karał turystów za posiadanie pamiątek w postaci zwyczajnych muszli, wyrobów z egzotycznych gatunków drzew, itd. Ech, ale się nam czasy pozmieniały…
I to dziś by było na tyle…
Najrozmaitszych pamiątek z mojego ponad czterdziestoletniego szwendania się po świecie mam oczywiście dużo dużo więcej, ale nie wiem czy byłby sens nimi wszystkimi się tutaj przechwalać. Chyba jednak nie wypada…
louis