Jest październik roku 2011. Mój nowy kontrakt na kolejnym dużym kontenerowcu rozpoczynałem tym razem w Czarnej Afryce, w kongijskim porcie Pointe Noire. Dokonywanie zmian załogowych „w takich okolicznościach przyrody” to wielka rzadkość, bo z reguły armatorzy podmian w krajach tzw. Trzeciego Świata unikają, nie z powodu gorszych lotniczych połączeń z Europą jednak, bynajmniej, ale głównie z racji całego szeregu kłopotów z miejscowymi władzami.
Chodzi tu, rzecz jasna, o „całą paletę” stwarzanych przez nie utrudnień w realizacji takiej zmiany, począwszy od samej odprawy na lotnisku, aż po dostarczenie nowego załoganta na jego nowy statek. Bo wówczas łapówka wręcz goni łapówkę, dosłownie na każdym szczeblu „spotkania z władzą”, która za odpowiednią „gratyfikację” od Armatora lub od Agenta statku jest zawsze „nadzwyczaj gotowa” do przymknięcia oka na wszelkie nieprawidłowości związane z odprawą danego załoganta. Muszę oczywiście dodać, że są to zazwyczaj „nieprawidłowości”, właśnie w cudzysłowie, bo z reguły takowych po prostu w ogóle nie ma, one są tylko sztucznie przez lokalnych urzędowych kacyków stwarzane, właśnie po to, aby „pomyślne rozwiązanie” przez nich tych kłopotów od razu zaowocowało odpowiednią „rekompensatą” za ich trud, starania, życzliwość, i w ogóle za wszystkie „ochy i achy”, których oni wtedy „będącemu w kłopotach” marynarzowi nie szczędzą.
No cóż, ale właśnie taki jest ten „magiczny” Trzeci Świat, więc armatorzy skrzętnie takowych przygód unikają, lecz co mogą poradzić w sytuacjach nagłych, kiedy na przykład trzeba natychmiast obsadzić jakieś ważne stanowisko na statku, bo komuś coś przykrego się przytrafiło (choroba, wypadek, śmierć), a statek znajduje się akurat w takim rejonie, gdzie do dyspozycji realizującego te podmianki Działu Załogowego pozostają pod względem urzędniczym już tylko i wyłącznie tzw. „dzikie porty”..? Nic na to poradzić nie mogą, więc wysyłają zmiennika tam, gdzie po prostu już bezwzględnie muszą.
No i właśnie w tym wspomnianym 2011 roku wysłano mnie do Konga. Ląduję sobie spokojnie w samolocie Air France w Pointe Noire, potem idę z całą kawalkadą pasażerów do granicznej odprawy i… zonk. Nagle okazuje się, że moje dokumenty są niekompletne! (Oczywista bzdura, wszystko miałem jak należy)
Urzędnicy „grzecznie szarpią” mnie za koszulkę, aby mnie jak przestępcę wyciągnąć z kolejki, potem popychają jak jakiegoś zbrodniarza w kierunku bocznego korytarza, a na samym końcu „równie delikatnie” wpychają mnie do „miejsca odosobnienia”, gdzie miałem poczekać na przybycie naszego Agenta, który – jak mi z rozbrajającą szczerością jacyś mundurowi powiedzieli – będzie musiał mnie wykupić! Tak, wykupić, bo przecież kto to widział, aby przyjeżdżać do ich kraju bez właściwych dokumentów, jak gdyby nigdy nic! No, bezczelność po prostu, więc… płacić i już!
Wylądowałem więc nagle w jakimś niewielkim zarobaczonym pokoiku, razem z dwoma młodymi chłopakami z Nigru, gdzie przeczekiwałem na przyjazd mojego Agenta kilkanaście godzin, podczas których zresztą pozbawiony byłem zupełnie jakiejkolwiek możliwości kontaktu z kimkolwiek. Ot, po prostu, siedziałem w tej swoistej ciupie bez jakiejkolwiek świadomości co się w ogóle dookoła dzieje. Całkiem na początku zdążyłem „strzelić” trzy poniższe fotki moją komórką, zanim mi jej na dobre na czas mojego „kiblowania” nie zabrano.
Ufff, niezbyt przyjemna przygoda, ale skończyła się szczęśliwie. Nasze armatorskie biuro z Hamburga po tym incydencie rozpętało taką awanturę w Pointe Noire, że po naszym ponownym zawinięciu do tego portu po około dwóch miesiącach, na statek osobiście pofatygował się jakiś miejscowy Oficjel, który… mnie przepraszał..! No, dobre sobie, ale… co wcześniej od Agenta zainkasowali, to już ich. Ech…
Naprawdę szkoda, że udało mi się wtedy zrobić tylko te trzy zdjęcia, ale dobre chociaż i to, bo zaraz potem mój telefon mi po prostu bezceremonialnie wyrwano z ręki.
louis